Filmy 2011. Prolog - promilus - 23 grudnia 2011

Filmy 2011. Prolog

Na pełne podsumowanie roku i wręczenie Flaszek 2011 (poziom prestiżu porównywalny do Oscarów – true story) dla najlepszych filmów w najróżniejszych kategoriach przyjdzie czas w lutym, gdy zobaczę już wszystko co warto zobaczyć i wiele więcej tego, czego nie warto tykać. Teraz czas na ogólną refleksję z domieszką proroctwa. Bez tytułów.

Filmów, o których mówiłbym „muszę zobaczyć w kinie w dniu premiery!” w tym roku było… niewiele albo wcale. Chodziłem do kina, bo chodziłem, wybierając coś z repertuaru – bez oczekiwania na premierę, bez ślinotoku na myśl o seansie. Dzięki dobrodziejstwom łba pełnego filmów, sprawdziłem na moim profilu poprzednie lata i doszedłem do smutnego wniosku. Przez ostatnich 10 lat, w każdym roku powstawał przynajmniej jeden film, który stawał się jednym z moich ulubionych. Ten typ filmu, po którego obejrzeniu już planuje się zakup DVD i ponowne obejrzenie. By daleko się nie cofać, to cofnijmy się w tył (no napisz w komentarzu, że to błąd – wiem, że o tym marzysz;))) o 3 lata. Rok 2008 to "WALL-E" – animacja, która wskoczyła do top3 najlepszych animacji jakie widziałem. Nadal mnie wkurza porównywanie jej do „Odlotu”, że niby obie są takie zajebiste. Nie. „WALLE-E”, to liga wyżej. Ten rok to także „Dark Knight” z kapitalną kreacją Jokera. Dzisiaj uważam go za najlepszy film o Batmanie. 2008 to jeszcze trochę niedocenione, ale zaskakujące w formie „In Bruges”. Bardzo podobał mi się, a wiem że jestem w mniejszości, „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Dobra – wsiadamy w wehikuł czasu i lecimy do 2009.

Coś się zepsuło i wylądowaliśmy w 2010, ale nie szkodzi, bo ten rok też jest bogaty w dobre filmy. Gdy patrzę na listę ulubionych filmów z tego roku i przypominam sobie, gdy je widziałem, to do głowy przychodzi mi jedno słowo – zaskoczenie. Na „Kick-Ass’a” poszedłem, bo akurat miałem duuuże okienko na uczelni, a że nie grali nic ciekawego (tak mi się przynajmniej wydawało) wybrałem jakiś film o superhero. Widząc na plakacie porównania do Tarantino, tylko się uśmiechałem. Jakie mogło być moje zaskoczenie - to jest bajka. Przez pół seansu nie schodził mi z twarzy banan i byłem bliski krzyku „jakie to jest zajebiste!”. Piękne zaskoczenie. Kolejne spotkało mnie przy okazji „Let Me In”. Nie widziałem wersji europejskiej (tzn, widziałem, ale później), w amerykańskiej zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Ten rok to także film Banksy’ego (albo kogoś kto się za niego podaje), który był niezwykłym połączeniem dokumentu i fabuły, a przy tym pełen dystansu do samego siebie i sztuki przez duże S. W końcu 2010 to „Never Let Me Go”. Smutny melodramat, za podstawę mający s-f. Całkiem oryginalny i działający na emocje. Już zacząłem pisać następny akapit, a zapomniałem o „INCEPCJI”! To akurat zaskoczenie nie było, ale jeden z tych filmów na które czeka się jak za dzieciaka na gwiazdkę.

Spróbujmy teraz przenieść się do 2009.

Udało się! Ten rok należał przede wszystkim do „Bękartów wojny”. Film wymiótł. Zrobić rozrywkowy film o wojnie łatwo nie jest, ale Tarntiono, synek, Tarantino. Ale… nie tylko on. W 2009 powstał jeden z moich ulubionych filmów o miłości, czyli „(500) Days of Summer”. 2009 to także powrót Smarzowskiego i kapitalny „Dom zły”, pokazujący, że Polacy nie gęsi i też mogą nakręcić dreszczowiec. To także sukces polskiego kina na polu „robienia filmów o stanie wojennym bez patosu i martyrologii”. Produkcja „Wszystko co kocham” naprawdę przywraca wiarę w naszych filmowców. Zaledwie kilka tygodni temu zobaczyłem „Człowieka, który gapił się na kozy”. Świetny film pokazujący zarówno absurd wojny jak i absurd pacyfizmu, a przy tym będący niezłą rozrywką.

Wróćmy do 2011. To miał być wpis o filmach z tego roku, a wyszły wspominki trzech ostatnich lat. Tak to jest, gdy się pisze, a potem myśli, a potem nie chce się poprawiać, a teraz idę się napić kawy.

Wracając. Raz jeszcze. Mam nadzieję, że rok 2011 to będzie Rok Zaskoczeń 2. Jak patrzę na filmy, których jeszcze nie widziałem, a które uchodzą za jedne z lepszych w tym roku, to czuję że nie zobaczę niczego, co chciałbym potem mieć na dvd. ALE Kick-Ass też miał być byle jaki. Żeby nie było nieporozumień – w tym roku widziałem już kilka produkcji dobrych i bardzo dobrych, ale nie widziałem niczego co w 100% wstrzeliłoby się w moje gusta. Nadal czekam. Flaszki 2011 czekają.

promilus
23 grudnia 2011 - 22:49