“Millerowie” to komedia familijna, pod warunkiem że najmłodsze dziecko ukończyło już 18 lat. Ci, którzy wychowali się na serii “W krzywym zwierciadle” z Chevy Chasem teraz podrośli i od takiego kina oczekują czegoś więcej. Tak nadchodzą “Millerowie”, czyli rodzinka, która tak naprawdę nie jest rodzinką - oto współczesna komedia familijna.
Czwórka bohaterów z grubsza została już opisana na plakacie filmu: diler i striptizerka oraz ich “dzieci” prawiczek i lump. Co do lumpa mam pewne wątpliwości, bo czy nie znalazłoby się inne określenie dla dziewczyny, która wyprowadziła się od rodziców i czasem mieszka u kolegów, a czasem jest bezdomna? W ogóle “lump” to określenie, które nie pasuje do kobiety, cokolwiek by nie robiła. Ale to może ja jakiś dziwny jestem.
Nasza wesoła gromadka z plakatu... wcale taka wesoła nie jest. David Clark (zaskakująco dobry Jason Sudeikis) jest samotnie mieszkającym dilerem. Gdy pewnego dnia jego sąsiad Kenny chce ratować z rąk oprawców pewną młodą bezdomną (naszego lumpa) David także postanawia zareagować, w wyniku czego zostaje okradziony z pieniędzy, które miał oddać szefowi. Jak wiadomo, dobre uczynki zawsze kończą się źle. Tak działa prawdziwa karma. Szef Davida to ekscentryk, który zamiast kupować luksusowe auta hoduje krwiożerczą orkę. Daje Davidowi ostatnią szansę. Musi przeszmuglować z Meksyku do USA narkotyki, wtedy jego dług zostanie anulowany. David nie ma wyjścia. By ułatwić sobie to zadanie kompletuje fałszywą rodzinkę. Do dzieci (lump i prawiczek) dołącza kochająca mama - striptizerka, która właśnie została eksmitowana z mieszkania.
Film Thurbera stara się pogodzić fanów różnych komedii. Nie brakuje w nim scen rodem z kumpelskich produkcji, których dowcip często znajduje się gdzieś poniżej pasa. Znajdą coś dla siebie fani klasycznej komedii familijnej, jak wspomnianego na początku “W krzywym zwierciadle”. Usatysfakcjonowani będą ci, którzy uwielbiają nawiązania do popkultury. Z kina nie powinni wyjść zawiedzeni także wszyscy, którzy gustują w czarnym humorze i łączeniu go z przemocą. Całej reszcie wystarczy Jennifer Aniston tańcząca na rurze. Producenci pewnie zarobią dodatkowe 10 baniek tylko dlatego, że zrobili z Jennifer striptizerkę, a nie np. bezrobotną sprzątaczkę.
Fabuła filmu jest może i banalna, ale niczego więcej od niej nie oczekiwałem. Wiadomo, film drogi, więc po drodze ciągle musi iść coś nie tak, muszą spotykać różnych ekscentryków. Epizody te są na tyle zabawne, że nie odnosi się wrażenia, że coś jest robione na siłę. Same relacje między bohaterami idą w kierunku, który można przewidzieć już na początku, ale to także w ogóle nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie - film przywrócił mi wiarę we współczesne amerykańskie komedie. Gdyby nie przypadek (film był grany godzinę wcześniej, niż “Elizjum”), to może i nie znalazłbym się na sali kinowej. Sama Jennifer Aniston co roku gra w dwóch komediach i żadna jakoś nie została na długo w pamięci widzów. Teraz będzie inaczej. Wyczuwam, że film przejmie pałeczkę po “Kac Vegas”, czyli ostatniej komedii z USA, która zrobiła dużo szumu. Doczeka się też kolejnych części. Jaki ze mnie prorok, to czas pokaże.
Nasza wesoła gromadka z plakatu... wcale taka wesoła nie jest. Tylko na początku. Z czasem doświadczona przez los czwórka bohaterów rozbawiła mnie do łez. Rozckliwiają się w trakcie całego seansu może na minutę, tak to bez kompleksów idą do przodu. Nie chciałbym ich mieć za sąsiadów, ale film z nimi chętnie zobaczę jeszcze raz.