Pixel Piracy - piracić czy nie piracić? – test wersji alfa - Hed - 5 kwietnia 2014

Pixel Piracy - piracić czy nie piracić? – test wersji alfa

Piractwo na pecetach jest potężne – wystarczy przywołać wyliczenia twórców gier World of Goo, czy Machinarium, którzy podawali swego czasu, że „współczynnik spiracenia” ich gier wynosił aż 90%. Tłumacząc: gdyby wszyscy, którzy spiracili ich grę kupili ją w pełnej cenie, sylwetki Kyle’a Gablera i Jakuba Dvorsky’ego byłyby drukowane na studolarowych banknotach. Twórcy Pixel Piracy ze studia Quadro Delta postanowili wyprzedzić bieg wydarzeń i sami umieścili piracką wersję swojej gry na torrentach (uprzedzam, że ja grałem w legalną kopię). Później buńczucznie chwalili się w mediach, że zyskali dzięki temu wiele wartościowych opinii. Mają tupet (bo przecież niepoprawnie byłoby napisać, że „jaja”), albo są niespełna rozumu (napisałbym „głupi”, ale to też nie przystoi) – tego ocenić nie umiem. Pewne jest za to, że nie brakuje im poczucia humoru, bo ich gra opowiada przecież o piractwie. Tym klasycznie rozumianym, rzecz jasna, czyli pływaniu po oceanach, grabieniu i piciu rumu. Gra o piractwie spiracona – ŚMIESZNE STRASZNIE.

Kapitan Hedziu to mój wewnętrzny pirat.

Tupet i humor to cechy przydatne przy promowaniu gry, bo dzisiaj mało kto łyka już tradycyjne reklamy i zwiastuny. Z punktu widzenia graczy ważniejsze jest co innego - czy Quadro Delta ma dobre pomysły i potrafi je realizować. Przedpremierowe spojrzenie na wczesną wersję Pixel Piracy daje pewne pojęcie na ten temat i zaskakuje tym, jak ukazano tu samo piractwo. Chodzi o to, że piraci z tej gry owszem grabią, mordują i piją, ale potrafią też… całkowicie zafajdać pokład swojego statku. Recenzuję gry od bardzo dawna, ale przyznam, że tego się nie spodziewałem.

 

W tym artykule testuję Pixel Piracy w wersji 0.5.2.0 - gra nie jest więc ukończona, a tekst nie jest recenzją. Jakbyście tego nie wiedzieli!

 

Wstępne procedury proceduralne

Zanim zaczniemy całe te fajdanie trzeba stworzyć postać i wykreować świat. Edytor bohatera szczególnie rozbudowany nie jest, chociaż w samej grze piratów da się rozwijać go na kilka sposobów – podnosząc statystyki, ucząc się umiejętności specjalnych lub zmieniając sprzęt. Słowem, suwaczków i level upów jest więcej niż w niejednym współczesnych erpegu. Kreacja świata wpisuje się w to, co ostatnio jest niezwykle popularne. Mapa Pixel Piracy powstaje dzięki magii generacji proceduralnej. Napisałem „magii”, bo nie mam zielonego pojęcia jak funkcjonuje ten mechanizm. Mogę tylko potwierdzić, że działa, więc dwa stworzone światy będą od siebie różne.

Kiedy mój Kapitan Hedziu – przyznacie, że to dobry pseudonim dla postrachu mórz - pojawił się na dwuwymiarowej planszy trochę zgłupiałem. Do sterowania i interfejsu w tej grze trzeba przywyknąć. Chodzi o to, że naszym głównym bohaterem i jego kompanią korsarzy sterujemy przy pomocy myszy, wskazując cele prawym lub lewym przyciskiem. Na popularnym „wsadzie” obsługujemy za to kamerę. Dowodzone przez nas postacie mają sporą swobodę w interpretowaniu rozkazów i często podchodzą do ich wykonywania z gracją rozkapryszonego lekkoducha. Z tych powodów w pierwszej chwili poczułem rozczarowanie, bo oczekiwałem, że będę biegał, skakał, machał szabelką. A zamiast tego mogę tylko obserwować jak robi to za mnie skrypt gry.

Podróże pod księżycem.

Dzielnie odparłem atak recenzenckiej chandry („Mamo! Ja już nie chcę w to grać!”) i brnąłem dalej. Brnąłem, brnąłem – nauczyłem się korzystać z systemu pauzy i rysowania rozkazów – aż w końcu zabrnąłem na przeciwległy biegun. Zapomniałem zupełnie o pierwszym złym wrażeniu, stałem się Kapitanem Hedziem. Brutalnym piratem, który pływa od wyspy do wyspy, żeby bez skrupułów obcinać tubylcom głowy, a w wolnych chwilach… beztrosko łowić ryby. Trzeba mieć jakieś hobby.

 

To pływa, chociaż nie powinno

Rozpędzam się z tym anarchistycznym stylem pisaniem o grach, przez co pewnie trudno jest wyobrazić sobie rozgrywkę z Pixel Piracy. Porozmawiajmy więc o „mechanice”, „strukturach”, „designie” i innych okropnych terminach, które jako dziennikarze przez lata promowaliśmy, a dzisiaj zaczynamy się ich wstydzić („design struktury mechaniki rozgrywki” – dobry tytuł pracy magisterskiej).

Zabawę zaczynamy na niewielkiej wyspie, gdzie możemy nająć ludzi i kupić podstawowy sprzęt. Budujemy też własny statek z klocków i innych elementów. Autorzy postanowili nie ograniczać ekspert… ekspresu… ekspresji odbiorców takimi bzdurami jak wyporność (kolega z patentem żeglarskim powiedział mi kiedyś, że to ważny „parametr”), więc nasza łajba może mieć dowolne rozmiary i kształt. Tak, możecie zbudować wielkiego pływającego penisa albo statek w kształcie serduszka – wszystko zależy od indywidualnej wrażliwości.

Rajska wyspa zaleje się krwią.

Pixel Piracy jest grą beztroską, ale niepozbawioną egzystencjonalno-fizjologicznych napięć. Po pierwsze, trzeba zaspokajać potrzebę jedzenia (tak przy okazji, gdzie ja położyłem moje czipsy o smaku kebaba?!). Po drugie, trzeba dbać o morale ekipy najmowanej w tawernach (przy okazji odcinek drugi: leją w nich darmowy alkohol, korzystajcie!). W uporaniu się z tymi problemami pomagają dukaty – za nie można kupić jedzenie i później wsadzić je do beczek oraz opłacić żołd naszym ludziom, co skutecznie ucisza ich buntownicze zapędy. Braki w gotówce sprawiają, że początkowo nie warto najmować zbyt wielu ludzi. Nie warto, czy raczej nie wolno, bo ekipa pozbawiona wypłaty może nam dokopać, a jeśli nasz główny kapitan umrze, przegrywamy grę. Możemy więc bezpiecznie odhaczyć „permadeath” na liście „ficzerów” i równie pewnie mówić, że ta gra „czerpie z rogalów garściami”. To przesada, ale w szafowaniu porównaniami do roguelike’ów zabrnęliśmy już tak daleko, że nikt już nie pamięta, jak wyglądali prawdziwi reprezentanci tego gatunku.

Jeszcze drobna uwaga w sprawie śmierci – nie jest z nią tak najgorzej, bo z czasem uczymy piratów możliwości zastąpienia kapitana drugim oficerem. Tak czy inaczej, widmo zejścia ostatecznego jest w tej grze obecne. Memento Mori, pozdro elo beczkę rumu wlej.

 

Lubię te piksele, chociaż nuuudzę się

Przyjemna jest ta gra, powiedziałbym nawet, że strasznie sympatyczna. Pływasz od sektora do sektora, bo świat jest tu podzielony na sektory, mordujesz tubylców, piratów i zwierzęta. Zbierasz śmieci. Śmieci to najlepsze określenie tego, jakie łupy znajdujemy. Włączcie teraz jakiś „miejski jazz” w ramach podkładu, bo będzie poezja. Zbieramy perły, fajki, czapki, noże, mięso, książki, pieluchy, przepaski na oczy, bandaże, pióra, majtki, buty, brody, bomby, noże, boje, jajka. Najfajniejsze w tej bitnikowej wyliczance jest to, że poszczególne przedmioty mają prześmieszne efekty. Zwykle zwiększają zdolności bojowe piratów, ale czasem robią to w zabawny sposób. Pieluchy to najlepszy przykład – sprawiają, że piraci przestają robić pod siebie, dzięki czemu nie zapaskudzą statku. Bo sami pewnie wiecie, że niesprzątnięte kupki demoralizują i psują humor. Przedmioty da się ulepszać, używać na różne sposoby, konsumować. To zdecydowanie ważny element gry, chociaż jeszcze nie jest skończony – nie trafiłem na przykład na papugi. Bardzo chciałbym mieć wirtualną papugę.

Prototypowa wersja mojego okrętu.

Polubiłem Pixel Piracy tak bardzo, że zdążyłem się grą znudzić. Po paru godzinach zabawy czuć po prostu, że gramy w coś ukończone w jednej trzeciej. W zasadzie wszystko sprowadza się do robienia trzech rzeczy – wybijania wrogów na wyspach, atakowania innych statków i kupowania tych samych przedmiotów na wyspach. Oczywiście im dalej wypływamy, tym jest trudniej, ale to nie wystarcza, żeby utrzymać zainteresowanie. Na szczęście twórcy mówią otwarcie, że szykują mnóstwo dodatków i zupełnie nowych podsystemów. Będzie więcej przedmiotów, piratów, zdarzeń i celów. Będzie system walczących ze sobą frakcji, a nawet jakaś forma handlu (handele, handele – lubię handlować). Z moich wnikliwych obserwacji wynika też, że warto popracować nad systemem bitew morskich. Obecnie zbyt często kończą się one jakąś chaotyczną masakrą.

Dziennikarska rzetelność nakazuje mi dodać, że wrogie statki można przejąć lub splądrować, a eksplozje kul rozrywających kadłub są efektowne. Gambrinus, kolega z redakcji gry-online.pl, powiedział nawet, że „to najładniejsze eksplozje 2D, jakie widział”. Dobry tekst do zwiastuna, na skrót recenzji w serwisie Metacritics lub na okładkę pudełka. O ile kolega Gambrinus nie żartował, bo z nim nigdy nic nie wiadomo – raz próbował wrobić mnie w kradzież redakcyjnego papieru toaletowego.

 

TL;DR – streszczenie dla cyfrowych analfabetów: Pixel Piracy to przesympatyczna, zabawna gra o piratach, która rozgrywa się w dwóch wymiarach. Początkowo wymaga ona przyzwyczajenia się do specyficznego systemu sterowania, ale z czasem przestaje się na to narzekać. W grze przemierzamy losowo generowany świat złożony z wysp, walk z piratami i innych zdarzeń. Najmujemy i szkolimy piratów, grabimy, zbieramy dziesiątki przedmiotów. Możemy też zbudować własny statek. W pełnej wersji autorzy dodadzą mnóstwo przedmiotów, zajść, postaci, itd. – na pewno się to przyda, bo obecna wersja zaczyna nudzić się po paru godzinach.


Takie piractwo to ja lubię

Obecna wersja Pixel Piracy raczej mi się spodobała – spędziłem z nią kilka godzin, zanim się znudziłem. Pomysł jest sympatyczny i radosny, dostępne opcje całkiem niezłe, zapowiedzi twórców obiecujące. Wspominają oni o tym, że w pełnej wersji będzie można założyć własną kryjówkę piratów, handlować i uczestniczyć w dziesiątkach nowych sytuacji.

Konsensus jest więc taki, że Pixel Piracy będę obserwował z nadzieją na to, że uda się wzbogacić dotychczasową rozgrywkę o nowe atrakcje i spiąć to w spójny sposób. I druga sprawa -  finalnej wersji na pewno nie spiracę.


Hed
5 kwietnia 2014 - 17:17