Karol i Witek przegrali „Powstanie Warszawskie” – recenzja filmu - Hed - 19 maja 2014

Karol i Witek przegrali „Powstanie Warszawskie” – recenzja filmu

„Powstanie Warszawskie” to film złożony z fragmentów archiwalnych zdjęć, które zostały poddane skomplikowanej obróbce – pokolorowano je i udźwiękowiono. W tym procesie pomagali między innymi biegli sądowi, specjalizujący się w odczytywaniu słów z ruchu warg. Ten aspekt rzeczywiście robi wrażenie, bo pozwala spojrzeć na trudny dla nas moment historyczny w nowy sposób. Podejrzeć, jak ludzie żyli w wojennych warunkach. Posłuchać, co mieli do powiedzenia, gdy na moment zapominali o odgłosach strzałów.

Niestety to jedyne naprawdę pozytywne słowa, jakie mogę powiedzieć o tym obrazie. Za każdym razem, gdy człowiek daje się wciągnąć w poetykę archiwalnych obrazów dokumentalnych, powracają Karol i Witek. To właśnie ta dwójka przegrała „Powstanie Warszawskie”.

Recenzja filmu "Powstanie Warszawskie". Źródło zdjęcia: http://powstaniewarszawskiefilm.pl

Twórcy filmu uznali, swoją drogą zapewne słusznie, że widownia filmowa nie będzie zainteresowana zwykłym zestawem odświeżonych zdjęć z dodanymi dźwiękami i muzyką. Widownia potrzebuje narracji, czyli czegoś, co przeprowadzi ją bezpiecznie przez rwące prądy języka obrazu. Tak oto zrodzili się Karol i Witek, dwójka operatorów, których historię śledzimy przez cały film. Panowie rozmawiają ze sobą znad kamery, „zaczepiają” filmowanych ludzi i komentują filmowane wydarzenia. Brzmi nieźle, co? Może i brzmi, ale wypadło nienaturalnie i, że się tak wyrażę, inwazyjnie.

Nie mam pojęcia, czy postacie operatorów są oparte na prawdziwych ludziach – jest to niewykluczone. Nie zmienia to jednak faktu, że w filmie komentarze Karola i szczególnie Witka, a także ich korespondencja z rodziną, każdorazowo wybijała mnie ze świata filmu. Do rzeczywistości wracałem poirytowany i zażenowany. Chyba nawet trochę rzucałem się w fotelu kinowym i miałem ochotę prychać – oczywiście jako człowiek nad wyraz kulturalny powstrzymałem się od takich ekscesów.

Problem z Karolem i Witkiem polega na tym, że dwójka wpasowuje się w archiwalne kadry na poziomie najpłytszym. Pojawia się jakaś kobieta, więc panowie proszą ją, żeby się uśmiechnęła. Kobieta się uśmiecha. Kamera zadygocze, więc Karol strofuje Witka, żeby uważał na statyw. Witek jęczy. Taka interakcja z obrazem sprawia,  że film jest prostolinijny i banalny – oczywiście w swojej narracji, bo broń boże nie odważyłbym się napisać czegoś takiego o życiorysach osób, które w tym wydarzeniu zginęły lub które je przeżyły. Powierzchność sprawia, że „Powstanie Warszawskie” jest trywialne. Niczym bajka dla dzieci albo… film puszczany w muzeum.

Źródło zdjęcia: http://powstaniewarszawskiefilm.pl

Najgorsze jest jednak to, że często operatorzy po prostu opisują to, co ogląda widz. Z jednej strony ma to przypomnieć, że śledzimy ich historię, z drugiej… ułatwić zrozumienie tego, co jest na ekranie? Sposób opowiedzenia losów wspomnianej dwójki operatorów sprawił, że oglądając „Powstanie Warszawskie” czułem się jakbym oglądał film i przy okazji słuchał zbyt brawurowo zagranych „pamiętników audio”. Albo oglądał „let’s playa” z filmu, w którym ktoś tłumaczy mi na co patrzę. Przy czym robi to w najprostszy sposób i nie dodając żadnych ważnych informacji.

Tak czy inaczej, nieznośne są te głosy i wyrwane zupełnie z rzeczywistości filmu. Być może źle zagrane, a może źle wyprodukowane. Na pewno źle napisane, bo zdążyłem znienawidzić Witka i Karola w zaledwie piętnaście minut. A cały film trwał przecież ponad 80.

Źródło zdjęcia: http://powstaniewarszawskiefilm.pl

Chciałoby się napisać: „szkoda, bo film sam w sobie jest ciekawy”, ale to też byłaby przesada – lekka, bo mimo wszystko w „Powstaniu Warszawskim” jest niewątpliwa wartość. Po pierwsze, mamy do czynienia z 80 minutami kadrów przedstawiających zwykłych ludzi, żołnierzy składających broń, czy oddziałów symulujących działania powstańcze. Zmontować ten materiał w taki sposób, by utrzymać szczere zainteresowanie odbiorcy łatwo nie jest (tym bardziej, że w odbiorze esencji przeszkadza wspomniana dwójka). Autorzy filmu nie ponieśli całkowitej klęski, ale też nie osiągnęli rezultatów wybitnych. Bo ratuje ich raczej jakość samego materiału, a nie to jak go „poklejono”.

W zasadzie większość ze scen z tego filmu jest wartościowa – przecież to prawdziwe zdjęcia, to znaczy ujęcia nagrane z ludźmi, którzy aktorami nie są (chociaż czasem muszą sprawdzić się w tej roli – odtwarzając dla operatorów krótkie scenki walk). Przed kamerą wielu z nich się denerwuje albo wdzięczy. Mimo tego udaje się uchwycić naturalne reakcje, jakieś komentarze, czy potknięcia. Tych kilka ujęć codziennego życia żołnierzy i cywilów jest naprawdę fascynująca, tym bardziej, że wspomniany retusz wypada świetnie. Kolory, głosy, dźwięki w tle – to wszystko robi wrażenie dopóki w odbiorze nie przeszkadza wiadoma dwójka operatorów.

Widząc, że w filmie jest sporo dobrego materiału zacząłem w głowie kombinować jak go poprawić. Nie żebym był ekspertem w tej dziedzinie, ale myślę, że pomógłby mniej oczywisty montaż, częściej korzystający z symbolizmu i wyciągający esencję z poszczególnych scen. Szukający treści i wymowy w nich samych, a nie w dodatkowej, prostej narracji. W „Powstaniu Warszawskim” jest do tego podłoże – w pamięci mam przerażającą scenę  z ulicą wypełnioną zwłokami. Wstrząsający widok.

Zresztą to nie jest tak, że autorzy całkowicie rezygnują z opowiadania historii obrazem i montażem. Chodzi mi o niezły w swym zamyśle finał, kiedy oglądamy ruiny Warszawy do taktów przejmującej kompozycji. Ruiny miasta wyglądają niemalże jak zabudowa obcej cywilizacji. Jak inny świat, który nie ma wiele punktów stycznych z naszą rzeczywistością (a przecież to wydarzyło się naprawdę). Przez jeden krótki moment wpadłem w stany, których po tym filmie oczekiwałem: refleksji, zdziwienia i zadumy. Niestety później odezwał się Witek i przypomniałem sobie, że ta sprawa jest dawno przegrana.

Hed
19 maja 2014 - 17:07