Ponad pięćdziesiąt lat temu serial, jako gatunek telewizyjny, zaczął funkcjonować w Polsce i uważany był za twór gorszy od filmu. Dla krytyków serial był profanacją sztuki filmowej. Dzisiaj różnice między filmami fabularnymi a seryjnymi coraz bardziej się zacierają, głównie z powodu nie szczędzenia na nie nakładów finansowych. Oferta serialowa jest nad wyraz bogata i trudno jest się jej oprzeć. Jedni mówią, że to strata czasu. Inni bez poczucia winy śledzą losy kolejnych bohaterów. Ile czasu pochłaniają spotkania z Hannibalem, Sherlockiem, agentami S.H.I.E.L.D. czy Hankiem Moodym? Ja już wiem.
Mój serialoholizm zaczął się wraz z Zagubionymi. Wcześniej ominęły mnie hity pokroju Z Archiwum X czy Ally McBeall, którą nadrabiałam pod koniec studiów. Będąc dzieckiem uwielbiałam Cudowne lata, a jako nastolatka oglądałam pierwsze odcinki Beverlly Hills 90210. Lost zagościł w telewizji wraz z pierwszym rokiem studiów i... zaczęło się. By usprawiedliwić (powszechnie uznany za stracony) czas, poświęcony ulubionym bohaterom oraz licznym odcinkom, napisałam pracę magisterską o serialach (wiwat filozofia!). W tym czasie przeczytałam również opinię Michała R. Wiśniewskiego, że serial ze względu na swą wszechobecność stał się naszym jedynym wspólnym dobrem kulturowym. Kto nie ogląda seriali, ten wykluczony jest z życia towarzyskiego. O obejrzanych dzień wcześniej odcinkach rozmawiamy ze sobą w szkołach, na studiach, toczymy dysputy w kuchni przy pracowym ekspresie do kawy. Teoria ta była trafna, lecz moment, kiedy wszyscy oglądali te same tytuły już minął. Z powodu zalewu mnóstwa bardzo dobrych seriali trzeba wybierać i nie zawsze wybierzemy te, które oglądają znajomi, a w związku z tym trudno jest znaleźć wspólny mianownik. Jedni znajomi cisną, żeby w końcu obejrzeć Zakazane imperium. Inni krzyczą, że skandalem jest, że jeszcze nie poznałam Breaking Bad. A jeszcze inni krzywo patrzą, że nic nie wiem o House of Cards. Lecz ja nie próżnuję! Doskonale bawię się z 10 tytułami jednocześnie!
10 oglądanych produkcji na bieżąco sprawia, że wypracowany został pewien rytuał – powrót z pracy, obiad, serial. Niemal dzień w dzień. Czasem nawet jest miejsce na dwa odcinki. I pojawia się pytanie – czy to dużo? Czy to może usprawiedliwiony relaks? Powstała stronka, na której można sprawdzić, ile czasu spędziło się na oglądaniu ulubionych tytułów. Wpisujecie tytuł serialu, zaznaczacie ilość obejrzanych sezonów i automatycznie zostanie wyliczony czas, który poświęciliśmy serialowi. Plusem tego narzędzia jest to, iż można podsumować cały swój serialowy dorobek i otrzymać zsumowaną liczbę ostateczną.
Zrobiłam rachunek sumienia. Podzieliłam kartkę na seriale zakończone, te które obejrzałam w niepełnym wymiarze sezonów i te, które kontynuuje obecnie. Wypisałam 33 tytuły. Werdykt?
Dużo? Mało? W obliczu przeżywanego dziś 10218 dnia mojego życia, nie jest to przytłaczająca liczba. I zdaję sobie sprawę z tego, że rekordzistką zdecydowanie nie jestem (kto zechce się pochwalić w komentarzu przekroczoną setką dni?). Ale lubię być aktywnym uczestnikiem kultury, a seriale są łatwą i przyjemną drogą do stania się kimś takim. No a skoro można bez problemu napisać o tym zjawisku ciekawą pracę naukową, to nie musi to być taka zupełna strata czasu. Korzystajcie z faktu, że żyjecie w złotych czasach telewizji!