Los Angeles nocą wygląda jak wyludniona betonowa dżungla skąpana w pomarańczowym świetle latarni. Tu przejedzie samochód, tam szybko przejdzie samotny przechodzień. Pozorny spokój, ale gdy tylko na terenie metropolii wydarzy się tragedia - wypadek, zabójstwo, pożar - ściągają w jej kierunku różni ludzie. Gapie, służby miejskie, pomocnicy i oni - goście z kamerami, którzy filmują odrażające szczegóły. Wśród nich jest on - blady chłopak z wielkimi oczami, przetłuszczonymi włosami i kościstą twarzą. Lou Bloom, wolny strzelec (lub, jeśli wolicie, nocny pełzacz - nightcrawler).
Jake Gyllenhaal wybrał kolejny scenariusz, pozwalający mu z wielką mocą podkreślić swój talent (tylko na przestrzeni ostatnich 2 lat udowodnił to czterokrotnie - filmami Bogowie ulicy, Labirynt, Wróg i właśnie Wolny strzelec). Jego postać w Wolnym strzelcu hipnotyzuje, fascynuje i przeraża. To śliski gość. Jego inteligentncja jest ponad przeciętna - tylko posłuchajcie, jak mówi i jakich słów używa! Zdaje się, że właśnie bajerancka gadka to jego największy atut. Mówi dużo, szybko i w zasadzie jest w stanie przekonać współrozmówcę do wszystkiego, nie zawsze będąc przy tym miłym. Poznajemy go, jak kradnie metalową siatkę, by ją potem sprzedać za kilka nędznych dolarów na złomowisku. Gdy jednak przypadkiem trafia na wypadek samochodowy i obserwuje prywatną ekipę filmową, która nagrywa akcję ratunkową, w głowie pojawia się pomysł. Wizja szybko przeradza się w dochodową pracę, która jeszcze szybciej przekracza granice dobrego smaku, a nawet i prawa. Bowiem Lou do nowego biznesu podchodzi z wielką ambicją. Szybko jednak się okazuje, że pod płaszczykiem inteligencji i wygadania skrywa się socjopata.
Fabuła Wolnego strzelca rozkręca się pomału - początkowo dzieje się niewiele i tylko postać Lou jest na tyle magnetyczna, by widz nie odrywał wzroku od ekranu. W pewnym momencie jednak filmowa machina rusza z kopyta i druga połowa Nightcrawlera wbija w fotel. To dreszczowiec, to kryminał, to społeczna krytyka wymieszane w jednej, dwugodzinnej paczce. Twórcy nie prezentują tak naprawdę nic odkrywczego - media to hieny podążające za najwyższą oglądalnością, a krew sprzedaje się najlepiej. Telewizja sprawnie żongluje tragediami ludzkimi - jedna zastępuje drugą i tak w nieskończoność. A skoro jest zapotrzebowanie na takie materiały, to łatwo znajdą się ludzie tacy, jak Lou - chorobliwie ambitni i wystarczająco bezwzględni, by podołać wyzwaniu. Ten film jednak udowadnia, że nawet względnie przewidywalną historię można opowiedzieć w bardzo ciekawy sposób.
Nie ma co ukrywać - Jake Gyllenhaal jest główną siłą tego filmu. Tym razem wykreował postać tak inną, że choćby dla niego warto wybrać się do kina (i z ręką na sercu: on tu mruga rzadziej, niż montażysta wykonuje cięcia między ujęciami). Udanie partnerują mu dawno niewidziana na dużym ekranie Rene Russo, Bill Paxton i Riz Ahmed, chłopak, którego wcześniej widziałam tylko w Czterech lwach (swoją drogą, polecam). Skromna obsada i skromny film, ale efekt końcowy piorunujący. Warto wspomnieć, że Wolny strzelec jest reżyserskim debiutem Dana Gilroya. Tylko pozazdrościć talentu.