Age of Empires 2 - DżejGame #1
Hiszpańskie gry w Krakowie, czyli jak nie robić growych eventów
Moje Hermezje #1 - Gry stare vs gry nowe
Myst najlepsza gra na rozgrzanie szarych komórek i przeżycie wielkiej przygody z książkami w tle.
Zapłacę, tylko niech moja ulubiona seria wróci
Resident Evil 1 na PS1 w trzydziestu tweetach
W końcu udało mi się ukończyć grę, którą od wielu lat staram się przejść, bez pomocy solucji z YouTube. Bez pomocy kolegów (jakbym jakiś miał) i bez podpowiedzi z zakurzonych, leżących na dnie szafy, starych czasopism. I udało mi się, samemu. Później jeszcze lekkie oszukiwanie w środku i przy końcu gry, by zobaczyć wszystkie zakończenia i w końcu przeszedłem jedną z gier mojej młodości na sto procent. Myst, bo o tej grze mowa przeszedłem starym sprawdzonym sposobem, przy użyciu kartki i długopisu i oczywiście swojej wrodzonej inteligencji i zaradności, jak i lekkiej pomysłowości i wiecznemu kombinowaniu. Teraz mój umysł jest przeciążony i gdy piszę to, jestem na skraju wyczerpania intelektualnego. Zapraszam na krótką opowieść o grze Myst, w której zdradzę, dlaczego tak bardzo chciałem przejść właśnie tę grę i dlaczego zajęło mi to tak dużo czasu.
Wszyscy mamy gamingowe marzenia. Wyczekujemy na zapowiedź kolejnej części uwielbianej produkcji lub powrót ukochanej serii. Wielu z nas, zakładam, byłoby w stanie zrobić wiele, żeby wprowadzić w ruch skomplikowaną machinę projektowo-produkcyjną i usłyszeć wyśnione „potwierdzam, pracujemy właśnie nad powrotem kultowej XYZ. Premiera w 2019 roku”. A gdyby tak realizacja była o krok? Dzielił nas od niej jeden dobrze sprzedający się remaster? 100 złotych wydane jeszcze raz na odświeżoną wersję ogranego na wiele sposobów klasyka?
Niemal dwadzieścia dwa lata temu stworzony przez Capcom Resident Evil spopularyzował gatunek survival horror i wyznaczył mu na długie lata pewien kierunek rozwoju. Jak klasyczna produkcja broni się po upływie tak długiego czasu? Jakie wnioski nasuwają się podczas przygody? Czy dobrze gra się w hit sprzed lat na małym ekraniku PSP? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań padną już za moment w artykule, w którym Resident Evil 1 wspominam i rozkładam na czynniki pierwsze w zaledwie trzydziestu tweetach.
Czy stare gry wideo faktycznie były dużo lepsze od obecnych hitów? W internetowych dyskusjach takie argumenty pojawiają się nad wyraz często. Ostatnio nadrobiłem jednak legendarną grę The Legend of Zelda: Ocarina of Timew zremasterowanej wersji na konsolce Nintendo 3DS i zamiast zachwytu nad drugą obok Breath of the Wild najlepszą odsłoną serii, walczyłem ciągle z irytacją, którą wzbudzały we mnie archaiczne rozwiązania w kwestii konstrukcji niektórych elementów rozgrywki.
Każda historia ma gdzieś swój początek. Dziś trudno uwierzyć w to, że korzenie gier wideo sięgają pierwszych lat zimnej wojny, kiedy chaos i niepewność, owoce traumy II wojny światowej, dawały o sobie znać szczególnie mocno.
Był styczeń 1947 roku, Amerykanie skanowali każdy centymetr kwadratowy nieba w obawie przed sowiecką napaścią. Eksploatowany do granic możliwości radar stał się źródłem inspiracji dla dwójki wynalazców – Thomasa T. Goldsmitha Juniora oraz Estle`a Raya Manna. Na bazie wyświetlacza kineskopowego zbudowali coś na kształt symulatora wyrzutni pocisków. Nadano mu wdzięczną nazwę Cathode ray tube amusement device. Za pomocą specjalnych gałek można było w nim ustalić prędkość i trajektorię lotu pocisku. Ta prymitywna symulacja stała się pierwszą w historii grą wykorzystującą sygnał elektroniczny. Wydarzenie to stanowiło zapowiedź narodzin nowego medium, jednak musiało minąć jeszcze sporo czasu, by idea mogła stać się rzeczywistością.
Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego kontaktu z grą wideo. Gorące lato osiemdziesiątego siódmego roku, wakacje nad polskim morzem. Ojciec zabiera mnie, kilkuletniego wówczas brzdąca, do jednego z gęsto rozstawionych nad Bałtykiem salonów z automatami do gier. Po wkroczeniu w ciemną i tajemniczą pieczarę wrzucamy żeton do jednej z maszyn, z której ochoczo zaczyna wydobywać się radosne plumkanie. To była jedna z pierwszych odmian Arkanoida. Trzymany na rękach, z szeroko otwartą buzią i wytrzeszczonymi oczami patrzyłem, jak ojciec manewruje sunącą u dołu paletką i jak piłeczka zbija kolejne kolorowe kafelki. To była istna magia - wiedzieć, że ma się realny i natychmiastowy wpływ na to, co aktualnie dzieje się na ekranie. Byłem wtedy jeszcze za mały, żeby zagrać samemu, ale ziarno zostało zasiane.
W pierwszej części naszej podróży po świecie celowniczków, przypomnieliśmy sobie największe i najpopularniejsze serie, które często wyznaczały kierunek rozwoju gatunku. Nie znaczy to jednak, że tylko Time Crisis, House of the Dead czy Virtua Cop są warte uwagi. Produkcji, które oferowały masę zabawy, a często też wnosiły pewien powiew świeżości, w minionych latach nie brakowało. Przeładujcie plastikowe gnaty, czeka nas sporo strzelania!
Poświęciłeś kilkadziesiąt godzin na rozwijanie swojej postaci w fikcyjnym uniwersum. Przeżyłeś z nią kilka wartych opowiedzenia przygód, zawarłeś przy tym parę ciekawych znajomości, do tego stoczyłeś setki bliźniaczo podobnych do siebie pojedynków, zdobywając potrzebne doświadczenie i pieniądze, a także wykonując rozmaite questy. I nagle koniec. Producent/wydawca zamyka serwery i zsyła w otchłań nicości alter ega dziesiątek tysięcy graczy.
Polska jest niesamowicie oryginalnym rynkiem jeżeli chodzi o gry wideo. Ogromna dominacja pecetów plus przeskoczenie wielu graczy z Pegasusa wprost na pierwsze PlayStation spowodowało w narodowej świadomości małe wyciemnienie licencji znanych z 8-bitów. Dorzucając do tego ostatnie lata zachłyśniecia się kinem przez gry zupełnie nie dziwi sytuacja wielu moich znajomych. Będąc ludźmi z pop-kulturą nie są na bakier nie wiedzą co stało się z grami ich dziecinstwa!
A co się z nimi stało?!
Jeśli urodziłeś się później, niż w 1990 roku, ten tekst może być dla Ciebie czymś w rodzaju rozprawki o fizyce kwantowej. Ale ręki uciąć sobie za to nie daje. Wiem za to, że ci starsi Czytelnicy, w tym ci z roczników znacznie wcześniejszych niż wspomniany mogą doświadczyć nostalgicznych uczuć. Tekst będzie bowiem o kultowych grach mojego (naszego) dzieciństwa, które w mojej opinii muszą doczekać się wreszcie edycji na miarę obecnych czasów.