W co gracie w weekend? #345
Dobre gry na licencji
Żywy spoiler – liczne ekranowe zgony Seana Beana
"Beren i Luthien" - pierwsze informacje na temat fanowskiego filmu osadzonego w Śródziemiu (Prima Aprilis)
Czy film może być jednym, wielkim punktem kulminacyjnym? Zapytajcie Bagginsa.
Śródziemie jakiego (raczej) nie znacie
Miło mi powitać Was w kolejnym odcinku W co gracie w weekend. Oby udało Wam się zagrać w wymarzone gry przed końcem tego roku. U mnie wszystko po staremu. Uruchomiłem kilka gier, które od dawna chciałem sprawdzić, ale po pożegnaniu się z Portalem 2 postanowiłem skupić się na tym, w co grałem ostatnio najwięcej, a więc na Higurashi, Gears of War 3, Halo 2 Anniversary oraz na dodatkach do Shadow of Mordor.
Słysząc słowa „gra oparta na licencji popularnego tytułu”, automatycznie w głowie prawie każdego gracza uruchamia się lampka alarmowa. Nauczeni przez doświadczenie podchodzimy do takich tytułów z naprawdę wielką ostrożnością. Zdecydowanie nie są to obawy bezpodstawne, w większości przypadków gry te są zwykłymi crapami i mają na celu tylko wyłudzenie pieniędzy od fanów danego uniwersum/tytułu. W natłoku słabizny i przeciętności zawsze znajdzie się jednak coś godnego uwagi. W poniższym zestawieniu postaram się przedstawić kilka pozycji, które moim zdaniem (ocena ta oczywiście jest subiektywna) są warte uwagi a niekoniecznie przebiły się do mainstreamu. Liczę, że w komentarzach napiszecie które Waszym zdaniem gry oparte na licencjach są warte sprawdzenia.
Ciężki jest żywot aktora, który zostaje zaszufladkowany jako odtwórca jednej, specyficznej roli. Może się on później dwoić i troić, dawać najbardziej niesamowite popisy swego warsztatu, a mimo to pozostaje już na dobre zapamiętany jako bohater jednego filmu. Sean Bean ma nieco bardziej nietypowy problem. Jego również zaszufladkowano, jednak nie jako konkretną postać. Seana wszyscy kojarzą z umieraniem na ekranie. Aktor ten dostał przydomek „żywego spoilera” – sama jego obecność na ekranie zdradza niezbyt szczęśliwy koniec granej przez niego postaci.
Ten tekst był żartem szytym bardzo grubymi nićmi. :)
Informacja ta może być dla wielu zaskoczeniem. Ostatnie filmowe produkcje osadzone w Śródziemiu były przecież cokolwiek... kontrowersyjne. O ile pierwsza i druga część „Hobbita” dość ładnie wpasowywały się w historię opowiedzianą przez J. R. R. Tolkiena, o tyle „Bitwa Pięciu Armii” broniła się już tylko w kategorii „fantasy”, bardzo słabo radząc sobie z całym bagażem opowieści ze Śródziemia. Wydawało się, że wraz z nakręceniem ostatniej sceny na planie trzeciej części „Hobbita” zamknie się filmowa brama do świata wykreowanego przez Tolkiena. Nic bardziej mylnego – scena fanowska ma się dobrze i już w przyszłym roku powinniśmy obejrzeć na swoich komputerach nową produkcję, tym razem opowiadającą jedną z najsmutniejszych i zarazem najpiękniejszych historii Śródziemia.
Zabrało to trzy filmy, kilkanaście wywrotek dolarów, parę hektarów zielonego płótna na sceny z greenscreenem i więcej czasu ekranowego, niż Tolkien byłby w stanie sobie wyobrazić, ale w końcu przygoda Bilbo Bagginsa na srebrnym ekranie dobiegła końca. Nie będę ukrywał, że w związku tym odczuwam już smutek i tęsknotę – przynajmniej do czasu, aż Peter Jackson nie wyskoczy z jakimś autorskim projektem w uniwersum, co w mojej opinii jest tylko kwestią czasu. Zostańmy jednak na dłuższą chwilę przy Bitwie Pięciu Armii, zwieńczeniu sagi Hobbit. Jak na ostatni rozdział przystało, wymagania względem niego były najwyższe… Jest bardzo dobrze, ale nie mogę stwierdzić, żeby wszystkim podołało.
Ostatnia część filmowej trylogii poświęconej Hobbitowi właśnie debiutuje w polskich kinach i choć za granicą zebrała dosyć mieszane recenzje, to i tak przez najbliższe kilka tygodni żaden z seansów opustoszały raczej nie będzie. Hollywood bywa łapczywe, ale na ekranizację Silmarillionu nikt się raczej nie porwie, Bitwa Pięciu Armii to więc prawdopodobnie ostatnia okazja, aby ujrzeć świat stworzony przez Tolkiena w reżyserii Petera Jacksona. Wprawdzie całkiem niedawno wydano Dzieci Húrina, które potencjalnie mogłoby trafić na srebrny ekran, ale nawet gdyby do tego doszło, od premiery dzieli nas przynajmniej kilka lub wręcz kilkanaście lat. Bez względu jednak na to, jaka będzie filmowa przyszłość Śródziemia, jedno trzeba przyznać – obie trylogie jeszcze bardziej spopularyzowały całe uniwersum i do tego stopnia, że na rynku wręcz zaroiło się od prób przeniesienia ich sukcesu na ekrany komputerów. Długo czekaliśmy na hit pokroju Cień Mordoru i choć parę udanych produkcji pojawiło się już wcześniej, niektóre z nich są znacznie starsze niż moglibyśmy się spodziewać.
Po Cieniu Mordoru nie oczekiwałem zbyt wiele. Właściwie to nawet na tę grę nie czekałem. Interesowało mnie co z tego wyjdzie, ale gdy wybrałem się do sklepu, to przede wszystkim zacierałem ręcę na Obcego: Izolację. I podczas gdy na podchodach z Ksenomorfem spędziłem na razie całe osiemdziesiąt minut, to nowa gra studia Monolith skradła mi z życiorysu ponad trzydzieści godzin. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to wymowny wynik. Oczywiście wiele osób może wyśmiać ten czas, w końcu niektórzy potrafili na przykład w świecie Skyrim przesiedzieć setki godzin. Ale Cień Mordoru to zupełnie inny typ gry i trzeba jasno podkreślić czym ten tytuł jest. To prosta gra o zabijaniu orków. A jeżeli ktoś chce zrobić prostą grę, która skupia się tylko na jednym, to lepiej żeby było to zrobione doskonale. Musimy zadać więc pytanie: czy zabijanie orków w Shadow of Mordor jest przyjemne? Jest – i to jak!
W sieci pojawił się właśnie pierwszy gameplay z zapowiedzianej niedawno trzecioosobowej gry akcji, w której trafimy do tolkienowskiego Śródziemia. Do tej pory o grze wiedzieliśmy tylko tyle, że wcielimy się w niej w błąkającego się między światem żywych i umarłych Taliona, którego rodzina została zamordowana przez sługi Saurona. Teraz mamy okazję zobaczyć, jak gra prezentuje się w akcji. I wiecie co? Wygląda to fenomenalnie!
"Hobbit: Pustkowie Smauga" był zdecydowanie najbardziej oczekiwanym filmem fantastycznym końca 2013 r. Opinie na jego temat są skrajne – niektórzy twierdzą, że nowy obraz Petera Jacksona to kompletny gniot, drudzy wychwalają go pod niebiosa. Na samym GOL-u recenzji "Hobbita" też nazbierało się całkiem sporo, zamiast więc dorzucać kolejną, postanowiłem przeanalizować co bardziej kontrowersyjne wątki z punktu widzenia człowieka, który w dziełach Tolkiena jest zakochany*.
Cztery poprzednie dzieła Howarda Shore’a dotyczące uniwersum Władcy Pierścieni mnie zachwyciły. Wszystkie i bez wyjątku. Każda płyta, która towarzyszyła premierze filmu na podstawie książek Tolkiena była przemyślana, klimatyczna, epicka i po prostu bardzo dobrze zrobiona. Pod koniec tego roku do kin trafił kolejny film Petera Jacksona o Hobbicie. Nosi on tytuł Hobbit: Pustkowie Smauga i pod takim samym tytułem ukazał się również soundtrack z tego dzieła. A jaki on jest i czy zachwycił mnie tak samo jak jego poprzednicy? Zapraszam do recenzji!