Teoria wszystkiego - recenzja filmu o Stephenie Hawkingu - promilus - 5 lutego 2015

Teoria wszystkiego - recenzja filmu o Stephenie Hawkingu

Stephena Hawkinga nikomu nie trzeba przedstawiać. To prawdopodobnie najbardziej znany naukowiec na świecie. Być może cała ta celebrycka otoczka byłaby mniejsza, gdyby nie choroba, która go dotknęła. Paradoksalnie to właśnie stwardnienie zanikowe boczne sprawiło, że jego postać znają nawet ci, którzy kompletnie nie interesują się fizyką. Jeśli nie pamiętają jego nazwiska, to kojarzą gościa, który siedzi na wózku i porozumiewa się poprzez generator mowy. Jego niezwykła biografia to gotowy scenariusz filmu. To nie pierwsza fabuła opowiadająca o Hawkingu. Jak wyszło tym razem?

Za filmem, który zgarnął już kilka Złotych Globów i ma nominacje do Oscarów w najważniejszych kategoriach, stoją ludzie nieznani szerzej w głównym nurcie. Na fotelu reżysera zasiadł James Marsh, który do tej pory uchodził głównie za specjalistę od dokumentów. Ma na swoim koncie wielokrotnie nagradzane filmy: "Projekt Nim" i "Człowiek na linie". W obsadzie także nie znajdziemy aktorów z pierwszych stron plotkarskich magazynów. W samego Hawkinga wcielił się Eddie Redmayne, a jego żonę Jane zagrała Felicity Jones. Budżet 15 milionów dolarów na nikim z Hollywood nie zrobi wrażenia. To pewnie niewiele więcej od gaży pierwszoligowych aktorów. Film jest jednak brytyjski i nie ma w obsadzie Roberta Downey Jr., więc producenci dobrze wydali swoje pieniądze - na tyle rozsądnie, że już im się wielokrotnie zwróciły.

Film bez gwiazd, ale z teoretycznie gotową historią i tak może sie nie udać, gdy reżyser nieumiejętnie rozłoży akcenty. Twórcy umiejętnie uciekli przed tanim sentymentalizmem, nie dali się wpędzić w szablon telewizyjnego filmu dla kur domowych z cyklu "prawdziwe historie". Stephen Hawking w wywiadach opowiada, że dość szybko stanął na nogi po usłyszeniu diagnozy o strasznej chorobie. Podobnie jest w filmie. Fizyk został tutaj przedstawiony jako naukowiec, któremu nie tylko zależy na odkryciu czegoś wielkiego, on chce też zasłynąć. Choć sam deprecjonuje swoją sławę mówiąc, że nie jest muzykiem rockowym, a jedynie fizykiem, to dość delikatnie (za delikatnie - o tym później) wybrzmiewa jego potrzeba bycia rozpoznawalnym i docenianym. Nieznany szerzej Eddie Redmayne poradził sobie z rolą koncertowo. Dzięki charakteryzacji stał się bardzo podobny do Hawkinga, ale sama charakteryzacja by tutaj nie podołała - potrzebny był ktoś kto poradzi sobie z mimiką kompletnie inną od tej jaką mają zdrowi ludzie.

W pewnym momencie filmu Hawking i jego żona zamieniają się rolami i to Jane zaczyna grać pierwsze skrzypce, a Stephen schodzi na drugi plan. To bardzo udany zabieg. Dzięki skupieniu się na Jane, pojawia się wątek dotyczący granic poświęcenia. Kobieta zgodziła się wyjść za mężczyznę, któremu według lekarzy pozostało 2 lata życia, a połowę tego czasu spędzi przykuty do wózka. Czy podjęłaby taką samą decyzję, wiedząc, że Hawking dożyje późnej starości? Film nie narzuca jednej odpowiedzi, ale zadaje kilka ciekawych pytań na temat tego rodzaju związku.

W "Teorii wszystkiego" czuć rękę dokumentalisty. Raczej nie ma tam własnej artystycznej interpretacji historii. Niektóre cytaty z Hawkinga wprost pojawiają się w filmie. Zabrakło mi jednak położenia jeszcze większego nacisku na Hawkinga-celebrytę, który występuje w serialach, kreskówkach, podkłada swój głos i cieszy się tym wszystkim. O ciśnieniu na sławę wypowiadała się nawet jego żona. Tutaj temat został dotknięty, ale tylko w takim stopniu, by chyba nie urazić samego naukowca. Pomimo tego, film jest warty zobaczenia, bo to wciąż pasjonująca historia. Ironiczne jest to, że Hawking w swojej pracy zajmował się czasem, po drodze zmieniając swoje teorie. Lekarze dali mu 2 lata życia, a było to w 1963. Żyje do dziś.

promilus
5 lutego 2015 - 17:32