Rodzeństwo Wachowskich od kilkunastu lat zmaga się ze swoim opus magnum – Matrixem. Z każdą premierą oczekuje się od nich wiekopomnego dzieła, które podobnie jak przygody Neo wyznaczy standardy kina rozrywkowego na następną dekadę.
Nie udało się tego zrobić Speed Racerem, nie udało się również przy okazji Atlasu Chmur (który nomen omen przywrócił mi wiarę w ich talent). Czy Jupiter:Intronizacja przełamuje złą passę? Odpowiem krótko: nie i jest nawet gorzej – może to być punkt krytyczny w ich karierze. Po takim niestrawnym kotlecie każdy z producentów zastanowi się 10 razy, zanim wyłoży pieniądze na stół.
Jupiter miał się ukazać w lecie zeszłego roku, ale został przesunięty na luty 2015 celem dopracowania efektów specjalnych. Nieoficjalnie mówi się jednak, że decyzja ta była podyktowana zdominowaniem rynku przez „wiadomą” space operę od Marvela. Mimo kilku miesięcy różnicy dzieło Wachowskich i tak będzie z nią porównywane. Starcie tytanów? Prędzej przewidywalna walka Kliczki z jakimś barowym menelem, próbującym bić się w ciemnej alejce. Intronizacja to zlepek wielu koncepcji, które nie wypaliły.
Nie iskrzy między parą głównych bohaterów - ładna buzia Kunis oraz klata Tatuma sprzedają się w osobnych filmach, ale razem na ekranie wypadają blado. Wątek miłosny to nakreślony grubymi krechami wytwór fantazji rodzeństwa, bo prawdę powiedziawszy nie ma w tej historii nic, co mogłoby do siebie zbliżyć tych dwoje. Ona przygląda się wszystkiemu z boku, przyjmuje nową rzeczywistość bo tak jej nakazuje skrypt, a on surfuje na swoich antygrawitacyjnych butach i strzela jak na ex-żołnierza przystało. O jakiejkolwiek subtelności można zapomnieć. Nawet kiedy przed szereg wychodzi humor - jest on niskich lotów. Widz nie otrzymuje również ani grama argumentu, aby z którymś bohaterów sympatyzować. Zresztą nie może być inaczej, skoro jedyną ambicją dziewczyny jest szorowanie muszli klozetowej. Codziennie! Ale spore wady posiada także druga strona. Mający ostatnio chwile przebłysku Eddie Redmayne rozkłada na łopatki. Mieszający szekspirowską manierę i chrypkę Balem to postać uroczo komediowa, a jej dramatyzm – podkręcony pod koniec do granic możliwości – budzi uśmiech politowania. Złota malina czeka w poczekalni, młody aktor może powoli szykować się po jej odbiór.
Najgorszy w tym widowisku jest jednak scenariuszowy bajzel. Fabuła kompletnie się nie klei, nie pomaga także szarpane tempo opowieści i brak konsekwencji - mieszanie wątkami, nic nie wnoszące postacie z trzeciego planu, kilkusekundowe skoki z miejsca na miejsce i wreszcie brak zaakcentowanego powodu, dla którego rozgrywa się cała maskarada. Wachowscy próbują co prawda raz na jakiś czas przypomnieć kilka szczegółów, ale nie potrafią nadać im odpowiedniej wagi. Czy mamy tu do czynienia z wojną między galaktycznymi cywilizacjami? Nie. Czy Jupiter to jakaś wybranka, mająca przywrócić równowagę w kosmosie? Nie. Czy Balem chce być obrzydliwie bogaty? Nie. O co więc chodzi w Intronizacji? Nie wiem. To chyba tylko pretekst do pokazania ciekawych pomysłów na design świata. Tylko, że poza kolorkami błyskającymi na ekranie, strzelaninami, sekwencjami akcji musi istnieć jeszcze coś, co wzbudza zainteresowanie. A tak pozostaje pusty, efekciarski spektakl za grube miliony.
Wyobraźcie sobie cukierka, którego dostajecie w sreberku. Cukierek na wierzchu posiada najdroższą czekoladę oraz wzorki wykonane przez maestro cukiernictwa. Aż żal wam go skosztować. Decydujecie się jednak na ten krok i po kilku sekundach czujecie niesmak. Nadzienie, tak dobrze ukryte przez mieniącą się czekoladę, jest bardzo gorzkie, a wy zastanawiacie się czy czasem nie wypluć tego paskudztwa. Tak wygląda właśnie Jupiter:Intronizacja – dzieło ładnie nakręcone, ale beznadziejne w pozostałych kategoriach. Wachowscy będą mieć spore problemy przy kolejnym filmie.
OCENA 3/10