Zelda? Half Life? A może nowy Mario? Czy potrzeba nam tylu rebootów? - sad dalek - 25 kwietnia 2015

Zelda? Half Life? A może nowy Mario? Czy potrzeba nam tylu rebootów?

O tym, że przemysł gier wideo zbliża się do przemysłu filmowego, nikogo specjalnie nie trzeba przekonywać. Wystarczy spojrzeć na tytuły z ostatniej dekady, aby doszukać się podobieństw nie tylko na poziomie scenariuszy, fabularnego rozmachu, coraz bardziej zapierających dech w piersiach efektów specjalnych(grafika). Odzwierciedlenie tego znajdujemy również w budżetach sięgających setek milionów dolarów (sam koszt produkcji “Star Wars: The Old Republic” równy jest kosztowi “Titanica” czy poszczególnym filmom z serii “Transformers”).

I choć pozornie gry i filmy oferują zupełnie inny rodzaj rozrywki, to coraz częściej w obydwu przypadkach szukamy swoistego katharsis lub po prostu ucieczki na chwilę od codzienności w inny świat. Czy to wyczarowany na ekranie, czy też taki, który sami pomagamy kreować, sterując poczynaniami bohatera gry.

źródło: justgeeks.com

 

Innym podobieństwem między światem gier a “fabryką snów” uwypuklającym się w ostatnich latach jest zamiłowanie do odświeżania starych(bardziej lub mniej) tytułów. I cieszy fakt, że nowsze produkcje oferują coraz bardziej złożoną mechanikę, coraz ciekawsze fabularne rozwiązania i wszystko wydaje się iść w dobrym kierunku, lecz przykład produkcji filmowych jasno pokazuje, że nie zawsze zabiegi “odświeżania” kończą się sukcesem. O ile reaktywacja serii o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana spotkała się z generalnie pozytywnym przyjęciem wśród fanów i recenzentów (wynik zagregowanych recenzji na Rotten Tomatoes oscyluje w okolicach 80%), a “Kapitan Ameryka” - mimo wszelkich niedociągnięć - był po prostu lepszym filmem niż wersja z 1990 roku, to niesmak budzą wciąż produkcje takie jak ostatni “Robocop”, który z pierwowzorem wspólny ma w zasadzie tylko tytuł i głównego bohatera, a wszystko inne skrupulatnie pomija (przy filmie Verhoevena z 1987 - brutalnej i mrocznej dystopii, nowa odsłona wydaje się być ponurym żartem, w najlepszym wypadku), czy “odświeżona” wersja niegdyś kultowego niczym przygody Kevina, “Karate Kida”.

Coraz częściej podobnie dzieje się z grami. Co prawda ilość tytułów przepuszczonych przez ten swoisty “recykling” nie może się równać z listą rebootów i remake’ów kinowych, to praktycznie od ponad dekady nie ma roku bez odświeżonej gry lub zapowiedzi tejże. I są to zarówno tak zwane “cult classics”, jak i tytuły mniej znane i lubiane.

Nasuwa się pytanie, dlaczego studia coraz częściej sięgają po stare tytuły, komu to potrzebne? I zarówno w przypadku filmów jak i gier, odpowiedź wcale nie jest taka oczywista. Przykładu na to dostarczyła choćby “Black Mesa”, odświeżona wersja “Half-Life”, która od początku do końca była pomyślana jako projekt non-profit i do dziś oficjalnie dostępna jest do ściągnięcia za darmo. Pomysł był prosty, zadanie jednak karkołomne - dostarczyć to, co znamy z pierwszej części przygód Gordona Freemana w oprawie wizualnej i dźwiękowej z części drugiej. Historia, bohater, linia fabularna i przeciwnicy zostali tu pozostawieni bez zmian (nie licząc nowszego silnika gry), autorzy “Black Mesa” skrócili jedynie całość w stosunku do pierwowzoru, usuwając pewne lokacje i cały ostatni rozdział rozgrywający się w świecie Xen. Wyszło dobrze. Nawet bardzo dobrze. Jak więc widać, niekomercyjne podejście nie jest obce programistom.

Trzeba jednak pamiętać, że oczywistym nadrzędnym celem każdego przedsiębiorstwa(czyt. wydawcy) jest zarobienie większej ilości pieniędzy, a nic tak nie działa na pobudzenie wyobraźni graczy, a co za tym idzie pogrubienia portfela deweloperów, jak obietnica “powrotu do korzeni”, zagrania w coś, przy czym spędzało się 10-15 lat temu długie zimowe wieczory, odwiedzenie na nowo znanych miejsc i postaci - choćby nawet w zupełnie innych okolicznościach.

“Black Mesa (2012)” - produkcja fanowska, w zasadzie mod “Half Life 2”, który odświeża pierwszą odsłonę cyklu. Choć na finalny produkt trzeba było poczekać(w zasadzie nadal brakuje rozdziału Xen), to zdecydowanie warto było. Dostaliśmy to, co lubimy w HL najbardziej. A w przypadku tej serii więcej oznacza lepiej!
źródło:tincap.net

Tak dzieje się w przypadku rebootów, których zadaniem jest wprowadzenie po latach na nowo całej serii do obiegu, często z zamiarem kontynuacji. Taki zabieg w wielu przypadkach oznacza całkowitą zmianę bohaterów i fabuły, pozostawiając znane wszystkim uniwersum.

Dla odróżnienia – remake zaś jest ponowną odsłoną konkretnej gry, gdzie oś fabuły i bohaterowie zazwyczaj pozostają bez zmian. Twórcy remake’ów często dodają lub odejmują pewne wątki, ale całość jest w zasadzie wierna pierwowzorowi.

Gracze to sentymentalny gatunek i chętnie nabierają się na stare chwyty. Na dłuższą metę jednak okazuje się, że gra bazująca na nostalgii fanów, pomyślana jako finansowa odskocznia dla studia, może się po prostu nie udać, i że te uczucia to nie wszystko. Tak było w przypadku Segi i jej flagowego bohatera - Sonica. Reboot z 2006 roku zapisał się w historii jako najgorsza gra w całej serii. Nie najlepiej kończyły się też próby rebootu… “Bombermana” (sic!).

“Doom 3 (2004)” - ma pewnie tyle samo fanów co przeciwników, ale jednemu nie można zaprzeczyć: twórcom udało się z sukcesem wkrzesić kultowy shooter, choć już z zupełnie inną formułą (więcej straszenia, mniej epickich walk z hordą demonów). W przygotowaniu jest podobno kolejna część cyklu.
źródło:4gamer.net

Model jest prosty. Ci z nas, którzy w latach 90-tych, mając kilkanaście lat, zarywali noce przy Duke’ach, Warcraftach i pierwszym Diablo, dziś mogą pochwalić się stałym dochodem(zazwyczaj). Nie do końca jednak podoba im się wszystko co przemysł gier produkuje, skłonni są więc zapłacić za możliwość obcowania z tym, co znają i lubią, ale poddanym procesowi odświeżenia.

Innym powodem, dla którego gry(lub całe serie) są “wskrzeszane”, jest chęć rozszerzenia bazy fanów o tych, którzy zwyczajnie są za młodzi i nie mieli szansy poznania oryginalnych produkcji, kiedy te były na topie. Ci z kolei niechętnie sięgają po “przestarzałe” rozwiązania - przyzwyczajeni do zupełnie innej rozgrywki. I tu można doszukiwać się finansowego motywu, jednak twórcy gier zazwyczaj nie są naiwni i wiedzą że starsi gracze cenią trochę co innego niż mechanizmy oferowane w nowych produkcjach AAA, które często oskarżane są o powielanie wciąż tych samych pomysłów, pozbawianie istotnych elementów, odzieranie z klimatu, sztuczne ułatwianie, itd… (Szczególnie wyraźnie widać to w “dyskusjach” o FPS-ach, na które można natknąć się na forach, jak choćby automatyczna regeneracja zdrowia vs. apteczki). Niektórzy deweloperzy wiedzą o tym i nie kryją, że starszym fanom nowa odsłona może nie przypaść do gustu, za to młodszym graczom - jak najbardziej. Ale żelazna logika - nie zmienia się wygrywającego konia - utwierdza studia w przekonaniu, że coś, co sprzedawało się wcześniej, dziś też potrafi na siebie zarobić, więc częściej sięga się po emerytowanych bohaterów.

“Sonic The Hedgehog (2006)” - zapamiętana jako najgorsza gra w cyklu. Nie sposób wymienić wszystkich jej wad, wśród których wymieniane najczęściej to sterowanie, kamera i liczne bugi. Doskonały przykład na to, że marketing to nie wszystko.
źródło:youtube.com

Co więcej gry po prostu się starzeją. Postęp technologiczny nie służy im dobrze i nawet tytuły, które powalały grafiką i wprowadzały nowatorskie rozwiązania w gameplayu kilka lat temu, dziś wyglądają jak ubodzy krewni rynkowych nowości. Jest to zapewne dodatkowy bodziec, który z kolei skłania nas do przychylnego spojrzenia na nową odsłonę ulubionej gry z lat 90.

Czy fakt, że przemysł gier dopadła choroba Holywoodu to oznaka początku końca oryginalnych pomysłów? Na to pytanie proponuję odpowiedź: niekoniecznie. Z pewnością zjawisko będzie narastać i z pewnością wzrośnie fala niezadowolenia i głosy, że deweloperom skończyły się pomysły (rzeczywiście czasem trudno oprzeć się temu wrażeniu). Jednak oryginalnych gier wciąż nie brakuje, rośnie rynek indie, z którego wciąż czuć powiew świeżości, a i najwięksi wydawcy prześcigają się w nowościach.

I co ważne - recykling nie zawsze jest nieudany. Niezależnie od tego, jakie motywy stoją za twórcami, bywa że dostajemy prawdziwe perły. Do nich zaliczam między innymi bardzo dobre “Wasteland 2”, w którym na każdym kroku widać pasję twórców tak do tytułu jak i tworzenia gier w ogóle. Ten przykład pokazuje, że chęć zarobienia nie zawsze oznacza zabicie kreatywności, a reboot nie musi być oznaką najwyższego cynizmu i chęci wydarcia z gracza ostatniej złotówki.

Z drugiej jednak strony często finalny produkt nie ma szans sprostać oczekiwaniom graczy, co wynika z faktu że nostalgia to bardzo potężne uczucie, a zwykła ludzka właściwość sprawia, że nie da się wszystkim dogodzić. Często więc dostajemy rozwiązania kompromisowe.

Pamiętam jak świat fanów “Fallouta” zadrżał po zapowiedzi trzeciej części. Że 3D zabije ducha gry, że dostaniemy klon “Oblivion”, i tak dalej. Początkowe oczekiwania były olbrzymie(nie ma się zresztą co dziwić) i choć okazało się, że tragedii nie ma, gra wydała się mocno spłaszczona. Fabuła wyglądała jak słaby pretekst, a poziom trudności został sztucznie obniżony (choćby poprzez zaznaczenie na mapie i kompasie każdego questu). Dopiero “New Vegas” zostało szerzej docenione, choć też nie uniknęło kilku grzechów poprzednika. Z uwagi na wysokie oczekiwania Bethesda jakby chciała dogodzić wszystkim. Wyszło jak wyszło.

“Duke Nukem Forever (2011)” - Książę powrócił. Niestety po drodze zestarzał się mocno i stracił poczucie humoru, które było jego znakiem rozpoznawczym. Wraz z Księciem zestarzał się sam gameplay, a i fabuła nie powaliła (no cóż, w latach 90. jeszcze by przeszła). Całość wypadła gorzej niż przeciętnie - i to po tylu latach!
źródło: bbs.gamersky.com

Co zatem zrobimy my - gracze? Czy mamy bronić się przed rebootami i remake’ami? Omijać szerokim łukiem w przeświadczeniu, że większość tytułów nie dorówna “klasyce”? Zżymać się, że znów ktoś cynicznie wyciąga od nas ciężko zarobione pieniądze, bazując na naszej sympatii do tej czy innej serii?

Spójrzmy prawdzie w oczy - i tak będziemy sięgać po te “nowości”. Czy to z sentymentu, czy z ciekawości. I będziemy się frustrować, że przecież “profanacja”, “zabicie klimatu”, że(chyba najgorsze) fabuła “niekanoniczna”! Ale raz na jakiś czas faktycznie zachwycimy się nowatorskim podejściem lub po prostu odkurzonym światem, wdzięczni że znowu możemy wsiąknąć w coś, co znamy. Raz na kilka lat na półki sklepowe trafi taki “Wasteland” i wszyscy przez chwilę będą szczęśliwi.I zawsze między zapowiedzią a wydaniem będziemy nerwowo obgryzać paznokcie i trzymać kciuki za sukces.

Możemy też zaakceptować fakt, że rynek żyje. Klienci(bo przecież nimi jesteśmy) i ich oczekiwania zmieniają się na przestrzeni lat, a wraz z nimi produkty. I to akurat cieszy, bo dzięki tej właściwości w zasadzie nie możemy narzekać na nudę.

Pozostaje nam liczyć na kreatywność producentów i trwać z nimi na dobre i na złe…

A w końcu nawet “Duke Nukem Forever” ma swoich fanów

sad dalek
25 kwietnia 2015 - 09:34