Z dużym tytułem często bywa tak, że twórca, albo ten, kto akurat ma do niego prawa, nagle sobie o nim przypomina. Dochodzi do niego, że ludzie kochali ten świat. Gwałtowne olśnienie: na tym można zarobić, zarobić na sentymencie ludzi. Nie będę co prawda tutaj wysuwał tezy, która określałaby, że ożywianie serii zawsze było czymś złym i polegało tylko na kasie, ale nie bądźmy też ślepi - często tak jest. Dlatego prawie 20 lat po premierze pierwszej książki o Harrym Potterze pojawia się jej kontynuacja. Nie pierwszej książki, a kontynuacja wielkiej serii, która zarobiła swoje i popularnością mogłaby konkurować z Biblią. Dlatego też, pojawiła się "kolejna część", która przenosi nas do wydarzeń 19 lat po wielkiej bitwie, dokładnie w ten moment, którym kończy się, ostatni tom serii. Zanim jednak przejdę do dalszej części to muszę wspomnieć, że doczynienia mamy tutaj ze sztuką teatralną, a dokładniej scenariuszem do tej właśnie sztuki, a nie pełnoprawną opowieścią. Jak już nadmieniam na co warto zwrócić uwagę, to jeszcze nie zapominajmy, że autorami scenariusza są Jack Thorn oraz John Tiffny. Podpisane przez autorkę oryginału, ale jej magii to ja tam nie czuję.
Tytuł może się wam wydać nieco kontrowersyjny, ale jeszcze do niedawna miałem dokładnie takie myśli. Wiecie, seria Harry Potter to książki bardziej skierowane do młodzieży, a przestałem się jakiś czas temu czuć młodzieżowo, bodajże wtedy gdy zacząłem płacić za mieszkanie. Nie o tym jednak mowa. Znałem historię Pottera, bo widziałem wszystkie filmy. Na początku wraz z całą klasą, a później, gdy miejsce gdzie się uczyłem przestało mi organizować wycieczki do kina, musiałem na własna rękę się tam wybrać. Czułem taką małą wewnętrzną potrzebę obejrzenia wszystkich części. Po zakończeniu ósmego seansu stwierdziłem, że to w sumie tyle jeśli chodzi o przygody z Harrym Potterem. Pewnie kiedyś obejrzę raz jeszcze filmy, ale to już zakończona historia. Jednak podczas jednego z konwentów miałem nie do końca miłą przygodę z wiedzówką z tego właśnie uniwersum. Przeraziło mnie, że na pytania, do których wszyscy przylepiali łatkę “super łatwych”, robiłem wielkie oczy. Myślę, że gdyby nie fakt, że moja dziewczyna proponowała bym zapoznał się z książkową wersją, to nigdy nie myślałbym tak pozytywnie o tej serii. Przeczytałem w życiu kilka książek, przez co założyłem sobie, że książki napisane przez kobiety to nie są książki dla mnie. Dlatego też miałem większe opory do zabrania się za serię napisaną przez panią Rowling.
Gdy usłyszy się stwierdzenie "książkowy thriller", myśli się automatycznie o książkach Stephana Kinga. Po nieco dłuższym namyśle, można jeszcze wezwać Mastertona, chociaż jego książkom bliżej do horroru. Jednak nie na tej dwójce kończą się autorzy. Jak to powiedział kiedyś jeden klasyk "Polacy nie gęsi i swój język mają". Mamy autorów thrillerów dla przykładu Kotowski i jego "Krew na Placu Lalek" albo debiutancką powieść Zygmunta Miłoszewskiego jaką jest "Domofon". Ja osobiście z autorem styczności nie miałem żadnej. Wiedziałem, że takowy istnieje, gdzieś tam o nim usłyszałem, głównie za sprawą filmów na podstawie jego książek, przez co tym bardziej unikałem autora (Polska kinematografia mnie w dużej mierze przeraża). Dopiero gdy moja rodzicielka wcisnęła mi do rąk książkę Miłoszewskiego ze stwierdzeniem "Ty takie lubisz", pomyślałem, że sprawdzę, choć z początku pachniało mi tutaj pułapką. Okazało się jednak, że jest nieco lepiej, a później wyszło, że nie tyle co da się to czytać, ale nawet jest całkiem fajne.
Po tytule można spodziewać się, że wiekowym człowiekiem nie jestem. Zaskakujące jest to, że lat parę mam wystarczająco, by móc stwierdzić, że znam trochę gier, jednak przez te lata nie miałem nigdy okazji spotkać się z Zeldą. Nie udało mi się nigdy zostać bohaterem Hyrule. I teraz zastanawiam się czemu właśnie tak się stało. Zawsze jeśli myślałem o grach z gatunku jRPG, kojarzyły mi się to gry typu Final Fantasy czy Golden Sun, gdzie dostajemy wielką opowieść z dużą ilością bohaterów i co najważniejsze walką turową. Dlatego gdy kilka ładnych lat temu, mając w rękach GameBoya Colora i załadowaną jedną z części przygód Linka, byłem wielce zaskoczony gdy walka odbywała się w czasie rzeczywistym i musiałem dość agresywnie naciskać przycisk ataku, by móc dalej przebrnąć, obok niesamowicie wielkiej ilości wrogów. To był moment w którym postanowiłem, że to nie dla mnie. Minęło kilka ładnych lat, a ja straciłem trochę włosów. Nabyłem również konsolkę od Nintendo, a dokładniej mówiąc 3DSa.
Od kinowej premiery Deadpoola minęło juz kilka dni, Ci co czekali na film zdążyli już ochłonąć po seansie, nawet Ci, którym się tak bardzo nie paliło, mieli na to czas. Ja również w kinie miałem okazje być, jednak wydaje mi się, że bardziej należę do tej drugiej grupy. Na samego Deadpoola miałem okazję się już kiedyś natknąć. Było to bardziej spotkanie jak z kolegą z ogólniaka, którego się nie lubiło - cześć, cześć i szybkie oddalenie się z tamtego miejsca. Nie było to, oczywiście, z racji nie polubienia bohatera tylko problem z wbiciem się w tak wielkie uniwersum. Na szczęście pojawił się film, który bardzo ładnie pozwolił mi na poznanie i polubienie śmieszka Mr.Poola.
Premiera nowych Gwiezdnych Wojen już tuż, tuż. Można by było powiedzieć, że zerka na nas zza rogu. Z tej racji postanowiłem odświeżyć sobie całość Wojen. Seans zacząłem od starej trylogii, ale nie to jest głównym tematem. Po skończeniu sześciu części czułem pustkę, brakowało mi czegoś, czułem, że chciałbym jeszcze coś przeżyć z tego świata. Gry z uniwersum Star Wars przechodziłem już kilka razy, jednak za książki zabierać się okazji nie miałem. Dlatego po niezbyt długich i morderczych przemyśleniach, chwyciłem w dłoń książki z serii Uczeń Jedi. Dla niewtajemniczonych ta seria opowiada o początkach Obi-Wan'a, czyli moim zdaniem jednej z najlepszych postaci z tego uniwersum. Postanowiłem rozpisać tym razem, aż dwie książki czyli Narodziny Mocy i Mroczny Przeciwnik.
Czytanie książek s-f zawsze jest dla mnie trudne, nigdy nie mogę wczuć się w klimat takich tytułów. Jeszcze gorzej jest z książkami, które opowiadają o bardzo niedalekiej przyszłości, takie najzwyczajniej nie przypadają do gustu.
Za Marsjanina zabrałem się, ponieważ gdzie nie bym nie zaglądał, to czytelnicy wychodzili z siebie opisując, jak dobry jest ten tytuł. Z książkami, wychwalanymi na prawo i lewo też mam problem i nie lubię takich czytać, albowiem często moje oczekiwania względem takiego tytułu są zwyczajnie zawyżone w stosunku do tego co dostaję w rzeczywistości. Jeżeli chodzi o książkę Andy'ego Weir'eya, to muszę przyznać, iż mnie kupiła. Kupiła po całości.
Jakiś czas temu trafiłem na bardzo ciekawą mangę o nazwie All You Need Is Kill, przeczytałem ją na jedno posiedzenie, tytuł spodobał mi się bardzo. Postanowiłem sprawdzić kilka rzeczy na jej temat. Okazało się, że kreska, która przypadła mi od razu do gustu i wydawała mi się znajoma wyszła z pod ręki Takeshiego Obaty (Death Note, Bakuman) oraz scenariusz (zmieniony na potrzeby mangi) przez Ryosuke Takeushi(przyznam, że nie obiło mi sie o uszy). To była dopiero pierwsza z ciekawych informacji, manga powstała na podstawie novelki, której autorem jest Hiroshi Sakurazaka. To nie był koniec, powstał również film na podstawie novelki, którego polskie tłumaczenie brzmi „Na Skraju Jutra”. Postanowiłem, że się temu wszystkiemu przyjrzę. I teraz, po zapoznaniu się ze wszystkimi formami "sztuki", mam do przekazania kilka słów na temat tych dzieł.
Nie przepadam za popularnymi autorami bądź dziełami. Przeważnie, gdy wszyscy określają książkę mianem arcydzieła, później okazuje się, że było to dość dalekie od prawdy. Dlatego też podchodząc pod twórczość Jo Nesbo obawiałem się tego, co zawsze czeka przy "polecanych" autorach. W tym wypadku jednak jestem pozytywnie zaskoczony. Roger Brown, główny bohater "Łowców Głów" który para się tytułową profesją, dostaje zadania "upolować" idealną osobę na stanowisko kierownicze w przeróżnych, przeważnie wielkich firmach, i jest w tym najlepszy. Każda rekomendacja oznacza zatrudnienie. Jednak prócz tego Roger ma również piękną żonę, duży dom i problemy z pieniędzmi. Bo choć w pracy jest najlepszy to willa kosztuje, a galeria sztuki jego żony sama się nie utrzyma. By temu zaradzić nasz protagonista pała się niezbyt legalnym zawodem złodzieja dzieł sztuki. Wszystko idzie świetnie do momentu gdy spotyka Holendra. Dokładnie wtedy całe życie Rogera Browna staje na głowie.
Postapokaliptyczną przyszłość można spotkać w kinie, w grach jak również w książkach - wojna nuklearna, zombie, wielka epidemia. Jednak nie za często można natknąć się na pytanie „Co stanie się z religią?”. Przecież teraz jest to najważniejszy punkt naszego życia. Katolicy, muzułmanie, buddyści, wszyscy z nich w coś wierzą. A co stanie się z tymi którzy przeżyją apokalipsę. Czy stracą wiarę, a może jeszcze bardziej zaczną wierzyć? Tutaj pojawia się Tullio Avoledo, wraz ze swoją książką "Korzenie Niebios" przedstawiając nam świat po apokalipsie z oczu księdza. Niektórzy z was słyszeli o pewnym projekcie, którego założycielem jest Dmitry Glukhovsky, autor Metro 2033. Pozwala innym pisarzom pokazać swój kunszt i napisać powieść umieszczoną w uniwersum Metro 2033. Tullio Avoledo skorzystał z tej okazji i dorzucił swoje trzy gorsze do tego świata.
Robert Foryś przy tworzeniu "Sztejera" wziął sobie do serca słowa klasyka "jak ściągać to od najlepszych", jednak zaczynam się zastanawiać czy nie za bardzo. Polskich twórców fantastyki lubię i to dość mocno, sięgam nawet po nich częściej niż po zagranicznych. W wypadku tego autora sądzę, że przeceniłem jego umiejętności. "Sztejer" to książka z gatunku fantastyki, czas akcji to postapokaliptyczna przyszłość, miejsce? Nie mam zielonego pojęcia. Została wydana w 2011 roku przez Fabrykę Słów.
Żarty żartami, jednak zajmiemy się nieco innym tematem. Ciągle będziemy się obracać w tematach książkowych, odsuwając pingwiny na nieco późniejszy plan. Czytanie to ważna czynność, zwłaszcza w moim życiu, jednak czym dłużej interesuję się polską i zagraniczną fantastyką tym bardziej zaczynam uważać, że takowa się stacza. Na chwilę obecną jedynie się zatacza jak pijaczyna po denaturacie bez chlebka, jednak czym bliżej przyglądamy się tej całej sprawie dostrzegamy, że bliska przyszłość sceny fantastyki nie jest w żaden sposób przejrzysta i zachęcająca. Raz na jakiś czas wybieram się do Empiku by przysłowiowo "obczaić" co nowego jest na topie, bądź cóż nowego ukazało się ostatnio na rynku. Nie przepadam za badaniem stron wydawnictw, bo jednak zasypują nas często niepotrzebnymi i mocno zakłamanymi reklamami super mega wybitnych bestsellerów.
Ostatnio nabrałem ochoty na przeżycie czegoś nowego. Zapragnąłem się wystraszyć. Tak prawdziwie, porządnie, oczywiście w kulturalny sposób. Nie będę przecież biegał w nocy po lesie. Nie jesteśmy neandertalczykami, potrzebujemy wyszukanych form rozrywki. Chęć przeżycia czegoś strasznego była zbyt wielka. Pragnąłem tego. Sięgnąłem po książkę - bo co innego, jak nie książka, najlepiej dostarczy mi tej przyjemności. To dzięki niej wielokrotnie nie zmrużyłem oka, bo autor uśmiercił mojego ulubionego bohatera. Tak, książka będzie tym, co da mi takiego kopa, że będę musiał nosić pieluchę, by nie popaprać gatków ze strachu.