Nie będę owijał w bawełnę. Gdyby ktoś z was przegapił, to tutaj możecie obejrzeć pierwszą część relacji. Tym razem wybierzemy się do indyjskiej dżungli i zobaczymy kilka żyjątek innych niż ptaki.
Moją nową tradycją stały się galerie publikowane regularnie w każdą sobotę. Ostatnie trzy wpisy z tej serii mocno oscylowały wokół tematu gamingu, a tym razem przyszedł czas na drugą twarz bloga traveling gamer, czyli podróże. Jako że w Indiach kończy się czas monsunów, a okres od października do lutego to ponoć najlepsza pora, żeby się tam wybrać, postanowiłem wygrzebać swoje zdjęcia z Goa i zachęcić was do podróży w to bajeczne miejsce. Bilety do Indii można okazyjnie dorwać za około 1500 złotych, więc teraz jest dobry czas na łowy. Niedługo na blogu pojawi się grubszy tekst o tym najbardziej nastawionym na wypoczynek indyjskim stanie, a tymczasem zapraszam do obejrzenia dwudziestu jeden fotek, które przywiozłem z wakacji 5 lat temu. Nie miałem jeszcze dobrego sprzętu i przede wszystkim brakowało mi umiejętności, ale i tak jest na co popatrzeć. Namaste!
Przyznaję się, że trochę spieprzyłem sprawę cyklu "Buja w Tanzanii" za bardzo rozwlekając w czasie publikowanie jego kolejnych części. Mam materiał na kolejne dwa, może trzy wpisy i wypadałoby w końcu zamknąć serię relacji przeplatanych fotografiami. Skoro mamy wakacje, a więc dla rynku gier komputerowych sezon ogórkowy, na blogu częściej będą pojawiać się wpisy o tematyce podróży. Obecnie jestem w Budapeszcie i już szykuję kolejną część cyklu "gdzie na wakacje" o Węgrzech właśnie. Tymczasem przygotowałem kilka najbardziej moich zdaniem udanych fotografii z Tanzanii typu "landszaft", w większości wykonanych szerokokątnym obiektywem Samyang pożyczonym na wyjazd od polskiego dystrybutora. Na kilku fotkach widać moje pierwsze kroki w obróbce zdjęć w technologii hdr (ang. high dynamic range). Niech to będzie mała zachęta przed ostatnimi częściami cyklu, które pojawią się tu w ciągu najbliższych tygodni.
Już niedługo rusza mój nowy serwis - PtakiAfryki.pl. Tymczasem cały czas buduję bazę zdjęć polskich autorów, które znajdą się na stronie. Naszym celem jest pokazanie zdjęć najwyższej jakości aby udowodnić, że mamy w Polsce kilku naprawdę utalentowanych fotografów. Wyjazd do Tanzanii, który odbył się w marcu, był dla mnie doskonałą okazją do podszlifowania swoich umiejętności. Mam nadzieję, że kiedyś warsztatem dogonię świetnego Krzysztofa Błachowiaka, który również z nami był, a jego zdjęcia także zamieszczam poniżej. Fotografowanie ptaków to trochę jak łapanie Pokemonów. Wiem, że to hobby jest mało popularne, ale uwieżcie mi, że to świetna zabawa. Efekty oceńcie sami, naprawdę jest na co popatrzeć.
Półtora miesiąca minęło od opublikowania ostatniej części relacji z mojej marcowej wyprawy do Tanzanii. Jak tak dalej pójdzie, to nie skończę pisać do końca roku. Dlatego począwszy od tego wpisu zmieniam trochę zasady publikowania. Nie będę już opisywał wyjazdu dzień po dniu, za to w każdym wpisie będę się skupiał na innym miejscu, które kolejno odwiedzaliśmy. W niektórych spędziliśmy tylko dzień, w innych więcej. Tym razem czekał nas dwudniowy pobyt nad Lake Natron znanym ze świetnego dokumentu The Crimson Wing: Mystery of the Flamingos. Ten wpis to jednocześnie początek mojego tygodniowego eksperymentu na gameplay.pl. Przez cały tydzień będę pisał o podróżach. Po pierwsze – zbliżają się wakacje. Po drugie – pogoda za oknem jest naprawdę nędzna i spróbuję przemycić na bloga trochę słońca. Po trzecie – chcę udowodnić, że gameplay.pl to miejsce, w którym z powodzeniem można pisać nie tylko o grach.
Wydaje mi się, że większosć z nas czuje pociąg do przygody, podróżowania, bycia w drodze. Niestety nie zawsze możemy sobie pozwolić na dalekie wycieczki - a to kasy mało, a to dużo pracy, egzaminów itp. Kiedyś można było siedzieć z nosem w atlasie i marzyć o odwiedzeniu najdalszych zakątków globu. Dziś technologia umożliwia więcej. Google Street View pozwala nam przechadzać się po ulicach sfotografowanych już miast. Są też ludzie, którzy robią niesamowite, olbrzymie, niezwykle szczegółowe, panoramiczne zdjecia wybranych lokalizacji i pozwalają na generalnie nic nie wnoszącą do naszego życia zabawę w zoom in, zoom out. I dziś właśnie na taką wycieczkę się wybieram. Idziemy razem?
Pierwsza afrykańska noc spędzona pod namiotem była straszna. Nie mogę narzekać na sam kemping. Mieliśmy dobre miejsce na posiłki, ciepłą wodę we wspólnej łazience, gniazdka z prądem, sklep z zimnymi napojami, dobrze wyposażony bar i nawet basen do dyspozycji. Ale i tak pierwsza noc była straszna. Nie wiedzieć czemu, ktoś w biurze zarządził, że dostaniemy tylko trzy namioty. A było nas czterech. Dla przypomnienia: Arti (czyli mój ojciec), Krzychu, Piotr i ja, Buja. W namiocie, który zajęliśmy z Arturem, ledwo mieściły się dwa materace. Nasze bagaże musiały stać na zewnątrz. – Dodatkowy namiot dostaniecie dopiero jutro – zarządził Uruma, więc nie mieliśmy wyboru. Nie miałem nic przeciwko nocy pod jednym tropikiem z własnym tatą, o ile rzeczywiście miała to być tylko jedna noc. Moje poglądy zmieniły się, kiedy w środku nocy obudził mnie huk: JEB! Co jest?! Kolejne JEB! – Tato, co Ty robisz?! – zapytałem i znowu JEB! Poduszka przeleciała koło mojej głowy i uderzyła w poszycie namiotu. – Zabijam komary, są wszędzie! – Odparł jak gdyby nic Artur i sięgnął znowu po poduszkę. Obróciłem się na drugi bok i zasnąłem przeklinając pod nosem. Miejscowość nie bez powodu nazwana została rzeką komarów, skoro dostały się nawet do zamkniętego namiotu. W dodatku noc była krótka. Pobudka o 5, szybkie śniadanie i o 5:30 wyjazd, żeby zdążyć przed wszystkimi do parku narodowego Lake Manyara. Na miejsce dotarliśmy o 6 i rzeczywiście, oprócz strażników nie było tam żywej duszy. Przywitało nas za to stado pawianów...
- Hello Booyah! How are you this morning, are you ready to rock and roll? – tymi słowami przywitał mnie nasz zajebisty kierowca Uruma. Gościa nie da się nie lubić. To były ranger, obecnie kierowca freelancer z zamiłowaniem do przyrody. Ponoć w branży safari jest tylko dwóch innych kierowców, którzy znają ptaki Tanzanii tak dobrze jak on. Podczas naszej wyprawy często dzwonią do niego telefony z innych firm, ale Uruma jest związany z nami kontraktem i musi zostać do końca. Prywatnie najmłodszy z ośmiorga rodzeństwa i ojciec trójki dzieci. Mieszka z rodziną w wynajętym mieszkaniu w Arushy, choć rzadko śpi w domu. Złota rączka, potrafi wszystko załatwić, świetnie mówi po angielsku, a w wolnym czasie dużo czyta. Czwartego dnia mojego pobytu w Tanzanii miał nas zabrać do miasteczka Mto wa Mbu, co w swahili oznacza „rzekę komarów”. Przez kolejne dwa dni będzie to nasza baza wypadowa nad pobliskie Lake Manyara.
Największą atrakcją turystyczną Tanzanii są parki narodowe. Olbrzymie tereny zielone położone na sawannowych równinach, wokół jezior albo na dnie kraterów. Za wjazd do parku zapłacimy od 30 do 50 dolarów od osoby, często pobierana jest także opłata od wjazdu samochodem. Podziwiać w nich można faunę i florę, którą znamy głównie z przyrodniczych programów dokumentalnych i ogrodów zoologicznych. Wyprawa do afrykańskiego rezerwatu ma jednak tę przewagę nad zoo, że wszystkie zwierzęta, które tu zobaczymy, rześko biegają na wolności. Nie oddziela nas od nich żadna krata, szyba, ani płot. Nikt ich nie dokarmia. Jest ich naprawdę mnóstwo, a nie tylko kilka sztuk. Jeśli będziemy mieć szczęście, zaobserwujemy dzikie zwierzęta z samochodu w odległości kilkunastu metrów od wyznaczonej drogi, choć lornetka często bywa użyteczna. Hipopotamy, zebry, żyrafy, guźce, pawiany, antylopy, flamingi i mnóstwo innych gatunków ptaków – wszystko to zobaczyłem podczas wizyty w swoim pierwszym tanzańskim parku – Arusha National Park.
Tym razem nasz kierowca się nie spóźnił. Wyjechaliśmy z Outpost Lodge. Plan na dziś: Oldonoyo Sambu i Lark Plains. Zawsze kiedy wstaję o 7, popijam omleta kawą i wsiadam do jeepa, przez pierwszą godzinę jestem nie do życia. Z jednej strony jeszcze śpię, a z drugiej jestem już w pełni rozbudzony. Nawet nie chce mi się czytać, spanie też nie wchodzi już w grę. Najlepsze zajęcie to gapienie się przez okno. Arusha jest pełna życia, choć wcale nie panuje tu tak wielki chaos jak np. w Indiach. Chociaż trwa jeszcze pora sucha, miasto jest bardzo zielone. Często widzę posesje, na których w niezliczonych rzędach stoją doniczki z przeróżnymi roślinami, ustawione gatunkami. 10 metrów zielonych, średniowysokich krzaków, 5 metrów żółtych kwiatków, 10 metrów małych palemek – to oczywiście sklepy botaniczne. Im bardziej zielony i zadbany masz ogórd, tym większe poważanie w lokalnej społeczności. Sporo ludzi porusza się tutaj na motorach, często widzimy także charakterystyczne jeepy firm oranizujących safari. Miasto tętni życiem od samego rana. Zaczynam mieć ochotę na pierwsze piwo, choć jest zdecydownie za wcześnie.