Największą atrakcją turystyczną Tanzanii są parki narodowe. Olbrzymie tereny zielone położone na sawannowych równinach, wokół jezior albo na dnie kraterów. Za wjazd do parku zapłacimy od 30 do 50 dolarów od osoby, często pobierana jest także opłata od wjazdu samochodem. Podziwiać w nich można faunę i florę, którą znamy głównie z przyrodniczych programów dokumentalnych i ogrodów zoologicznych. Wyprawa do afrykańskiego rezerwatu ma jednak tę przewagę nad zoo, że wszystkie zwierzęta, które tu zobaczymy, rześko biegają na wolności. Nie oddziela nas od nich żadna krata, szyba, ani płot. Nikt ich nie dokarmia. Jest ich naprawdę mnóstwo, a nie tylko kilka sztuk. Jeśli będziemy mieć szczęście, zaobserwujemy dzikie zwierzęta z samochodu w odległości kilkunastu metrów od wyznaczonej drogi, choć lornetka często bywa użyteczna. Hipopotamy, zebry, żyrafy, guźce, pawiany, antylopy, flamingi i mnóstwo innych gatunków ptaków – wszystko to zobaczyłem podczas wizyty w swoim pierwszym tanzańskim parku – Arusha National Park.
Mimo że znałem już wcześniej Krzyśka (chirurg z Poznania), widziałem go na zdjęciach z innych krajów Afryki i często publikowałem zdjęcia, które zrobił, dopiero na wspólnym wyjeździe zobaczyłem go w akcji. Po śniadaniu Artur pokazał mu parę puszczyków afrykańskich, które za dnia odpoczywały pod liściami wysokiej na 7 metrów palmy. Gdy tam doszedłem, zoboaczyłem prawdziwe oblicze profesjonalnego fotografowania ptaków. Krzysiek stał przed masywnym statywem, do którego przytwierdzony był potężny obiektyw o ogniskowej 500mm, cały obklejony taśmą maskującą. Do niego podpięty profesjonalny aparat – Nikon D4, sterowany za pomocą smartfona na kablu usb. Krzychu robił zdjęcie puszczyka, zaznaczał na ekranie telefonu jego oko i robił zdjęcie jeszcze raz, żeby aparat wyostrzył dokładnie w tym miejscu. Szczęka mi opadła. Kiedy zobaczyłem cały ten proces, poczułem się jak totalny amator.
Krzyśkowi i Piotrowi zależy przede wzystkim na dobrych zdjęciach. To dla nich największa wartość, jaką mogą przywieźć z wyjazdu do Afryki. Artur tylko im w tym pomaga, bo jego sokoli wzrok wypatrzy niemal każdego ptaka, który pojawi się w pobliżu drogi. Jego rozległa wiedza na temat ptaków Afryki to również duża pomoc. Dzięki niemu wiemy jaki gatunek fotografujemy. W praktyce wygląda to tak: jedziemy przez Arusha National Park. Ktoś z nas zobaczył zimorodka szarogłowego na gałęzi. Krzyczymy do kierowcy STOP, STOP! Land Cruiser hamuje, silnik gaśnie i przez otwierany dach wystają już trzy obiektywy aparatów. Czwarty z nas robi zdjęcie przez okno. Nagrywamy też filmy, bo z odpowiednią stabilizacją lustrzanki cyfrowe nadają się do tego idealnie. Czasami trzeba być cierpliwym i poczekać, aż ptaszek łaskawie podleci bliżej. Zatrzymujemy się często, ale efekty są tego warte. Sami się przekonacie jak tylko skończę wywoływać RAWy (to surowy zapis z matrycy aparatu, zdjęcie w nieskompresowanej formie).
Ptaki to jednak nie wszystko. Nasz nowy, rewelacyjny kierowca – rubaszny grubas imieniem Uruma – dokładnie wie, gdzie się zatrzymywać i co nam pokazać. Z pierwszego punktu widokowego widzimy przez lornetkę stada bawołów pasące się w kraterze Ngurdoto. Po drodze mijamy klan pawianów, który rozsiadł się na szosie krzyżującej się z naszą trasą. Gdy tylko wyjeżdżamy na większą polanę, Uruma pokazuje w oddali kolejne pawiany. Wśród nich są trzy osobniki albinotyczne, których na pewno nie zobaczycie w żadnym polskim zoo. W końcu zatrzymujemy się na lunch. Krzysiek i Piotr rozkładają statywy obok zadaszanego stołu i bardziej interesują ich aparaty niż jedzenie. Ja z ciekawością rozpakowuję lunch pakiet. To kartonowe pudełko, w którym znajduję kolejno: panierowane skrzydełko kurczaka, mięsną babeczkę w stylu indyjskim, prażonego pierożka momo, ananasowy sok w kartoniku, banana i muffina. Chociaż to nie to samo, co lunch a’la carte po wizycie nad Duluti Lake, to i tak jest smacznie. Do końca wyjazdu lunche będą wyglądały podobnie. Konsumpcję umila mi ćwierkanie żółciutkich wikłaczy i porykiwanie hipopotamów, które co jakiś czas wyłaniają się ze zbiornika wodnego niedaleko naszej miejscówki. Żałuję tylko, że nie zaopatrzyliśmy się w zapas piw. Mam jednak nauczkę, żeby już zawsze o nich pamiętać.
Chociaż pod ręką mam plecak, a w niej książkę, którą wziąłem ze sobą na wyjazd, rzadko ją wyciągam. Widoki za oknem są dużo ciekawsze. Staram się odwzorować je w jak najlepszym stopniu na landszaftach, ale obawiam się nie uda mi się pokazać Wam jak cudowne jest to miejsce. Na horyzoncie cały czas widać wielką Mt. Meru, którą częściowo przesłaniają śnieżnobiałe chmury. Jedziemy czerwoną drogą, która prowadzi przez nierówny teren parku. Otaczają nas pagórki porośnięte zieloną trawą i akacje, które na pewno kojarzycie z afrykańskich zdjęć. Budową przypominają parasol. Kilometr od nas pożywiają się żyrafy i zebry. Są za daleko. Nawet moje 400 mm nie pozwoli mi na dobrą fotkę. Dojeżdżamy w końcu do jeziora Big Momella. Tysiące flamingów robią bardzo dużo hałasu. Z radością obserwuję ich osobliwe zachowanie. Kładą się na tafli jeziora, wyciągają nogi do tyłu i zanurzają dzioby w wodzie. Nie wiem w jaki sposób, ale płyną do przodu i zjadają sinice. To barwniki w nich zawarte nadają flamingom intesywny, różowy kolor.
Wyjeżdżając z parku mamy niesamowite szczęście. W krzakach kilka metrów od drogi dwie żyrafy wcinają liście. W ogóle się nas nie boją. Są tak blisko, że mogę robić zdjęcia portretowe. Długie szyje tych zwierząt robią na mnie ogromne wrażenie. Z tej odległości wydają mi się strasznie pokraczne, a jednak w ich ruchach dostrzec można pewną grację. Wracając do Outpost Lodge zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Pragnienie zabijam małym reddsem. Choć to niby ten sam produkt co w Polsce, a napis na butelce wyraźnie mówi o jabłkach, dla mnie smakuje raczej jak piwo ze spritem. W loży oglądam zdjęcia z całego dnia przy akompaniamiencie whisky z colą. Mówią, że to świetna profilaktyka w zapobieganiu malarii. Kolacje w Outpost Lodge nie mają nic wspólnego z kuchnią tanzańską, dlatego zamawiam kuczaka po chińsku na skwierczącej patelni. Z pełnym żołądkiem kładę się do łóżka, ostatni raz w ciągu tych dwóch tygodni.