Buja w Tanzanii: rzeka komarów - Buja - 31 marca 2013

Buja w Tanzanii: rzeka komarów

- Hello Booyah! How are you this morning, are you ready to rock and roll? – tymi słowami przywitał mnie nasz zajebisty kierowca Uruma. Gościa nie da się nie lubić. To były ranger, obecnie kierowca freelancer z zamiłowaniem do przyrody. Ponoć w branży safari jest tylko dwóch innych kierowców, którzy znają ptaki Tanzanii tak dobrze jak on. Podczas naszej wyprawy często dzwonią do niego telefony z innych firm, ale Uruma jest związany z nami kontraktem i musi zostać do końca. Prywatnie najmłodszy z ośmiorga rodzeństwa i ojciec trójki dzieci. Mieszka z rodziną w wynajętym mieszkaniu w Arushy, choć rzadko śpi w domu. Złota rączka, potrafi wszystko załatwić, świetnie mówi po angielsku, a w wolnym czasie dużo czyta. Czwartego dnia mojego pobytu w Tanzanii miał nas zabrać do miasteczka Mto wa Mbu, co w swahili oznacza „rzekę komarów”. Przez kolejne dwa dni będzie to nasza baza wypadowa nad pobliskie Lake Manyara.

Afrykańska Piwoteka II: Serengeti premium lager.

Dwugodzinna jazda z Arushy nieco się przedłuża. Samochód już jest wypakowany ekwipunkiem, który będziemy wozić od obozu do obozu. Odwiedzamy supermarket w stylu Tesco. Uruma kupuje zapas wody mineralnej i lód do samochodowej lodówki. My tradycyjnie, czyli jakieś piwko, coś do przekąszenia. Na parkingu przy supermarkecie staje mnóstwo terenowych samochodów z europejskimi wycieczkami. Podchodzi do mnie ochroniarz z banku. Jest ciekawy świata i szlifuje swój język angielski, ucinam sobie z nim krótką pogawędkę o wszystkim i o niczym. W Tanzanii ludzie są bardzo uprzejmi, przez dwa tygodnie nie spotkałem się z żadną wrogością czy negatywnym nastawieniem. Wszyscy są dla nas mili. Widać, że z przyjemnością z nami rozmawiają, żeby urozmaicić sobie życie i dowiedzieć się czegoś o świecie. Nie unikają też kontaktu fizycznego. Obcy ludzie często podają mi ręce, przyjaźnie klepią po plecach, a nawet przybijają żółwiki. W połowie drogi do Mto wa Mbu dosiada się do nas Alex, który do końca wyprawy będzie naszym kucharzem. Znajdujemy też dobre miejsce, żeby trochę rozprostować nogi i zrobić parę zdjęć. Częściowo wyschnięte koryto rzeki to gwarancja obecności awifauny.

Warunki prawie że sterylne.

Uruma uprzedza nas, żebyśmy nie robili zdjęć masajom. Nie lubią tego. Jednak ich stosunek mogą zmienić pieniądze. To dla nich naturalny proces barteru. Jedni sprzedają kolorowe koraliki i drewniane figurki, inni biorą pieniądze za pozowanie. Nie widzę w tym nic złego, bo nie ingeruję w ich życie. Ja robię zdjęcia, a ich sprawy toczą się tak samo jak przed przyjazdem białych. Kasa, którą zdobędą, tylko pomaga im przeżyć. Nie ma to nic wspólnego z jakimś rozpieszczaniem. Jeszcze lepiej sprawa wygląda z dziećmi. Wystarczy dać im cukierki i już mamy piękne obrazki do fotografowania. Roześmiane dzieciaki są bardzo przyjazne. Raz tylko spotkałem się z murzynką, która wrzeszczała „GIVE! GIVE! GIVE!”. Dałem jej garść cukierków, co nie spodobało się jej koleżankom. One nie dostały wcale, bo nasz samochód pojechał dalej. Z daleka widziałem tylko jak dziewczynka dostaje po łbie od reszty dzieci, które padły ofiarą tej niesprawiedliwości. Cóż, chciwość nie popłaca.

Uruma wyciąga drzazgę, asystuje mu Piotr.

Kiedy wracam z pleneru ze zdjęciami paru ptaków i kilku widoków, widzę zbiegowisko przy naszym Land Cruiserze. Pierwsza myśl: - To na pewno handlarze, znowu chcą nam wcisnąć koraliki. Sytuacja jest jednak bardziej skomplikowana i ciekawsza, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Maska naszego samochodu zmieniła się w salę zabiegową. Siedzi na niej młoda masajka. Nad nią stoi Uruma i grzebie w jej stopie. Okazało się, że w stopę weszła jej olbrzymia drzazga. Krzysiek dał Urumie swoje chirurgiczne szczypce. Murzynka nawet nie stęknęła, kiedy wyciągano z jej stopy dwucentymetrowy kolec. Potem dezynfekcja, plasterek i gotowe. Dałem jej cukierka na pocieszenie, oczywiście pozostałe dzieciaki też dostały. Uruma nie przestaje nas zaskakiwać. Wyciąga z kieszeni portfel i daje małej 20000 szylingów na buty, żeby nie chodziła na boso. Ten człowiek to wzór do naśladowania.

Czasem słońce, czasem deszcz. Ale ogółem jest pięknie.

Zostawiamy bagaże na campingu Twiga w miasteczku Mto wa Mbu i lecimy nad jezioro Manyara. To kolejny ważny punkt naszego programu. Po drodze mijamy camping, na którym pierwotnie mieliśmy się zatrzymać. Choć na YouTube wszystko wyglądało pięknie, cieszę się, że jednak biuro zmieniło miejsce naszego pobytu. Tymczasem dojeżdżamy już na zielone łąki otaczające Lake Manyara. Wysiadam z samochodu, rozkładam się z aparatem i... muszę wracać, bo zaczyna padać deszcz. Choć trwa jeszcze pora sucha, to co jakiś czas zdarzają się tu odświeżające mżawki. W końcu znajdujemy miejsce, w którym stajemy na dłużej. Spodobało nam się, bo w pobliskim oczku wodnym stoi kilka czapli. Oczywiście uciekają, gdy tylko zbliżamy się na odległość kilkunastu metrów. Ojciec, Krzysiek, Piotr i ja – wszyscy rozchodzimy się w cztery strony świata. Każdy upatrzył sobie jakieś fajne miejsce do obserwacji i fotografowania ptaków. Po dziesięciu minutach marszu wszyscy znikają mi z oczu. Widzę w oddali nasz samochód, ale nie mam pojęcia za którymi pagórkami chowa się reszta ekipy. Dziesięć metrów ode mnie małe stadko pustynek szarawych grzeje się w słońcu. Mój aparat wyostrza obraz od 3,5m. Jeżeli będę ostrożny, może uda podejść mi się bliżej. Kładę się na ziemii. Robię pierwsze zdjęcia. Zaczynam się czołgać do przodu. Leżę tak dobre pół godziny, ptaki coraz bardziej przyzwyczajają się do mojej obecności. W końcu jesteśmy na tyle blisko, że udaje mi się zrobić zdjęcia, z których jestem zadowolony. Efekt widać poniżej.

Pustynka szarawa. Zobaczcie jak fajnie mruży oczy.

Kiedy tak leżę, słyszę nad głową piskliwe głosy czajek koroniastych. Siadają w trawie kilka metrów ode mnie. Wystarczy, że obrócę się w ich stronę i będą dokładnie na wprost mojego obiektywu. Robię fikołka i naciskam spust migawki. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć zdjęć. Tyle udało mi się zrobić, zanim zorientowały się, że mogę być potencjalnym zagrożeniem. To ujęcie podoba mi się najbardziej, chociaż na innym zdjęciu czajka ma otwarty dziób i widać jej język.

Czajka koroniasta.

Camping Twiga nas nie rozpieszcza. Miasteczko Mto wa Mbu jest nie zwiększą rzeką komarów niż nadodrzańskie wały we Wrocławiu, ale owady potrafią zirytować. Zwłaszcza podczas posiłku. Gdybyśmy zdecydowali się na dwa tygodnie w lożach, zapłacilibyśmy 1000$ więcej od osoby. A za te pieniądze można uzupełnić sprzęt foto o porządny obiektyw. Coś za coś. Na szczęście dobre jedzenie zrobione przez Alexa pozwala zapomnieć o niewygodach pola namiotowego. Obok campingu jest też świetnie wyposażony sklepik. Zimna cola ze szklanej butelki z wkładką z rumu pozwala mi poczuć się jak na prawdziwych wakacjach w tropikach. Co z tego, że muszę dzisiaj dzielić mały namiot z ojcem, a o 5:30 czeka mnie pobudka i jazda do parku narodowego po wyboistej drodze. Jestem w wymarzonej Afryce.

Wieczorny odpoczynek po kolacji. Właśnie powstaje tekst o dwóch zakręconych Masajach.

                  

Buja
31 marca 2013 - 20:43