Półtora miesiąca minęło od opublikowania ostatniej części relacji z mojej marcowej wyprawy do Tanzanii. Jak tak dalej pójdzie, to nie skończę pisać do końca roku. Dlatego począwszy od tego wpisu zmieniam trochę zasady publikowania. Nie będę już opisywał wyjazdu dzień po dniu, za to w każdym wpisie będę się skupiał na innym miejscu, które kolejno odwiedzaliśmy. W niektórych spędziliśmy tylko dzień, w innych więcej. Tym razem czekał nas dwudniowy pobyt nad Lake Natron znanym ze świetnego dokumentu The Crimson Wing: Mystery of the Flamingos. Ten wpis to jednocześnie początek mojego tygodniowego eksperymentu na gameplay.pl. Przez cały tydzień będę pisał o podróżach. Po pierwsze – zbliżają się wakacje. Po drugie – pogoda za oknem jest naprawdę nędzna i spróbuję przemycić na bloga trochę słońca. Po trzecie – chcę udowodnić, że gameplay.pl to miejsce, w którym z powodzeniem można pisać nie tylko o grach.
Rankiem dziewiętnastego marca udaje nam się zrobić małe zapasy zimnych napojów w sklepiku na naszym campingu i trochę po siódmej zostawiamy za sobą miejscowość Mto Wa Mbu. Naszym celem jest znane na całym świecie Jezioro Natron. Powód jego sławy to największa na Ziemii kolonia flamingów małych. Ich populacja dochodzi tam do 2,5 miliona. Jest to jedno z czterech miejsc w Afryce, w których lęgną się te różowe ptaki. Naszym celem jest oczywiście zrobienie im jak najlepszych zdjęć. Nasz kierowca Uruma mówi, że do jeziora mamy 120 kilometrów i powinniśmy tam dojechać w trochę dłużej niż dwie godziny. Jakże dalekie to było od prawdy…
Ze względu na liczne postoje nasz przejazd przedłuża się. Po godzinie jazdy dostrzegliśmy dropia olbrzymiego w odległości około stu metrów od drogi. Zrobiliśmy kilka fotek, ale ptak jest za daleko. Uruma powiedział coś, za co uznanie do jego osoby urosło w oczach całej grupy: – Nie jesteśmy w parku narodowym, mamy samochód terenowy, możemy podjechać do skurczybyka! – i jak powiedział tak zrobił. Nasz Land Cruiser mknął, a właściwie toczył się, podskakując na suchych kępach traw sawanny. Dwadzieścia metrów od dropia dało się zauważyć, że ptak robi się nerwowy i już kombinuje, w którą stronę uciec. Czailiśmy się tak na niego dobre piętnaście minut, cały czas podjeżdżając to z jednej, to z drugiej strony. Miarą naszego sukcesu były dobre fotki na kartach pamięci. Można otworzyć zwycięskie piwko.
Jakoś między dwunastą a pierwszą po południu zdecydowaliśmy się, że trzeba zatrzymać się na lunch. Każdy jak zwykle dostał jedzenie w kartonie wielkości pudełka na buty. Nie wiem jakim cudem, ale po dziesięciu minutach ze wszystkich stron zaczęły się schodzić Masajki. I się zaczęło… Zrób sobie fotkę, zapłać dolarami, kup naszyjnik, daj batona. Nie miałem chyba wtedy humoru, bo jak najszybciej chciałem się znaleźć nad jeziorem. Nie jestem fanem tandetnych pamiątek, więc ignorowałem ich nagabywanie. Piotr gdzieś zniknął, zdaje się że w celu – jak zwykle – fotografowania ptaków. Kiedy wrócił, Krzysiek był na etapie ustalania stawki za grupowe zdjęcie z Masajami. Mniej więcej w tym samym momencie Peter Bee-eater wpadł na pomysł, że koraliki i bransoletki to za mało, a on musi mieć jakąś oryginalną zdobycz. Z pomocą Urumy przekonał Masajkę, żeby sprzedała mu swój kalabasz. Były to obite kozią skórą naczynia, w których Masajowie przechowywali mleko. Wykonane z tykwy. Piotrek przelał mleko do plastikowej butelki i oddał je Masajom. Nic nie może się zmarnować. Za kalabasz zapłacił 10000 TZS, czyli jakieś dwie dyszki na polskie złotówki. Niezbyt wygórowana cena jak za taką pamiątkę. Nie mam pojęcia co nim pokierowało, ale jego ekscytacja z nowego zakupu była tak wielka, że zaraz zapragnął kolejnego kalabasza. A potem jeszcze jednego. Skończyło się na tym, że Masajki biegały w tę i z powrotem do wioski dwa kilometry dalej, a Piotrek wybierał sobie najfajniejsze kalabasze. Szał zakupów zatrzymał się po siedmiu (!) sztukach. I tak zostaliśmy pierwszymi kalabaszowymi importerami w Polsce. Przy okazji nasz przyjazd do Natron opóźnił się o kolejne dwie godziny…
Następny przystanek był już bardziej z przymusu, ale i konieczności. Najzwyczajniej w świecie złapaliśmy gumę. Od kiedy opuściliśmy Mto Wa Mbu droga zmieniła się z asfaltowej w zwykły piach i pomarańczową ziemię. Dodajmy do tego uganianie się za dropiem i mamy przepis na dziurawą oponę. Na szczęście w nieszczęściu zatrzymaliśmy się nad niesamowitym małym kraterem. Miał średnice kilkuset metrów i głębokość dziesięciopiętrowego budynku. Siadłem sobie na brzegu krateru i zacząłem czytać jedyną książkę, którą zabrałem ze sobą do Tanzanii – Nawałnicę Mieczy. Klimat był wspaniały. Cisza, bezkresna sawanna dookoła mnie, w oddali widać potężny wulkan Ol Doinyo Lengai – świętą górę Masajów. Nie mogę doczekać się, kiedy będziemy ją mijać z bliższej odległości. Wymiana opony trwała nieco dłużej niż pół godziny, bo najpierw trzeba było zdjąć cały ekwipunek z dachu samochodu. W przeciwieństwie do dwóch godzin zmarnowanych na kalabasze, nie żałuję ani minuty straconej na ten postój. Okolica wszystko wynagradzała.
Kolejny stop to przejazd przez małą wioskę. Okoliczni mieszkańcy czerpią korzyści finansowe z przejazdu turystów przez ich teren. Jest to całkiem zrozumiałe, ale znowu zatrzymujemy się na kilkanaście minut. Po pierwsze trzeba wnieść opłatę i znaleźć strażnika, który umie czytać. Po drugie znowu obskakują nas handlarze pamiątek… Martwię się, że robi się coraz później, a my w planach mamy jeszcze wycieczkę na jakiś wodospad. Brzmi strasznie kusząco, ale za trzy godziny będzie już ciemno i wspinaczka bo stromych skałach zrobi się niebezpieczna.
Docieramy w końcu do kampingu w okolicach jeziora Natron. Pole namiotowe jest zupełnie puste. Są jacyś turyści, ale śpią w lożach. Ten luksus to wydatek rzędu stu dolarów więcej. Za noc. Po dwóch nocach w Mto Wa Mbu przywykłem już do namiotu i choć na początku byłem sceptyczny, to taki porządek rzeczy bardzo mi odpowiada. Rozładunek ekwipunku i rozstawienie namiotów to kolejna godzina w plecy. Do zachodu słońca zostały ze dwie godziny. Nie zdążymy na wodospad. Pieprzone kalabasze… Pojechaliśmy liznąć trochę Jeziora Natron. Nie widzimy zbiornika w całej okazałości, bo zajechaliśmy od południowej strony, ale i tak jest nieźle. Ol Doinyo Lengai w promieniach słońca wygląda zjawiskowo. Robię fotki. Potem kilka zdjęć flamingów. Samochód na tle kolorowego nieba i Piotr przyłapany na pogawędce i papierosie z Urumą. Zachodzi słońce, czas wracać na kemping.
Po powrocie czekała na nas kolacja przyrządzona przez Alexa. Nasz pomocnik/kucharz to też świetny człowiek. Choć nie dogaduję się z nim tak świetnie jak z Urumą, to należą mu się słowa uznania za posiłki, które przygotowuje w polowych warunkach. Jedzenie jest lepsze niż we Wrocławskich knajpach, ale narzekam, że to nie jest kuchnia Tanzanii. Niestety biura podróży robią wszystko pod europejskich turystów. Okazji żeby zjeść coś na ulicy jest bardzo niewiele, dlatego mimo wielu próśb nie mogę napisać żadnej notki o afrykańskiej kuchni. Po prostu nie miałbym o czym pisać. Kolację jedliśmy przy światłach latarek. Pod koniec posiłku zaczęło lać. Było wcześnie, może trochę po 21. Wykończyłem baterie w NDSie i położyłem się z nadzieją, że do rana się wypogodzi. W końcu musimy zobaczyć Natron w pełnej krasie.
Rano ledwo patrzę na oczy. Piąta godzina to zdecydowanie za wcześnie, żeby zbierać się z namiotu i od rana skupiać się na robieniu dobrych zdjęć. Dlatego w samochodzie ucinam sobie drzemkę. Otwieram oczy podczas pierwszego przystanku. Teoretycznie powinniśmy być już nad jeziorem, ale niestety droga prowadziła przez wyschnięte koryto rzeki. Nocne ulewy spowodowały, że rzeka sezonowa ożyła i z przeprawy nici. Nie tylko my mieliśmy problem – po drugiej stronie koryta na drodze stało kilkunastu murzynów. Nie mam pojęcia jak zamierzali przekroczyć rzekę. To by było na tyle, jeżeli chodzi o Lake Natron. Nie zobaczyłem wszystkiego. Pozostaje żal i pustka. Jest do czego wracać. Na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę Tanzanię. Zawróciliśmy i pojechaliśmy w miejsce, w którym byliśmy już wczoraj o zachodzie słońca.
Korzystając z tego, że mamy zdecydowanie więcej czasu niż poprzedniego dnia, tym razem zapuszczamy się jeszcze dalej i jeszcze bliżej flamingów. Każdy poszedł w swoją stronę. Trochę liczyłem na to, że uda mi się sfotografować jakieś inne gatunki, ale wszystkie ptaki brodzące uciekały ode mnie, gdy tylko znalazły się w zasięgu obiektywu. Podczas mojej wędrówki po jeziorze ojciec zrobił mi zdjęcie, które załączyłem do wpisu jako pierwsze. To miejsce jest po prostu bajeczne. Z południowego krańca jeziora nie widać milionów flamingów, na które tak bardzo się nakręciliśmy, ale i tak jest fajnie. Najciekawszą metodę na fotografowanie flamingów miał Krzysiek. Odkręcił głowicę od swojego statywu i zamiast niego, przykręcił ją do specjalnej „miski”. Położył ją na błotku i pchał powoli w stronę ptaków, trochę jakby pchał bobsleja. Był w samych majtkach i t-shircie. Cała akcja wyglądała komicznie.
Po południu lunch na kampingu i powrót na jedną noc do Mto Wa Mbu. Nic, na co warto poświęcać kolejny akapit. Przed nami kolejna wielka atrakcja Tanzanii – olbrzymi krater Ngorongoro. O tym jak spaliśmy wśród dzikich bawołów i o bliskim spotkaniu z dzikimi lwami przeczytacie w kolejnej części relacji. Jumbo!