Pierwsza afrykańska noc spędzona pod namiotem była straszna. Nie mogę narzekać na sam kemping. Mieliśmy dobre miejsce na posiłki, ciepłą wodę we wspólnej łazience, gniazdka z prądem, sklep z zimnymi napojami, dobrze wyposażony bar i nawet basen do dyspozycji. Ale i tak pierwsza noc była straszna. Nie wiedzieć czemu, ktoś w biurze zarządził, że dostaniemy tylko trzy namioty. A było nas czterech. Dla przypomnienia: Arti (czyli mój ojciec), Krzychu, Piotr i ja, Buja. W namiocie, który zajęliśmy z Arturem, ledwo mieściły się dwa materace. Nasze bagaże musiały stać na zewnątrz. – Dodatkowy namiot dostaniecie dopiero jutro – zarządził Uruma, więc nie mieliśmy wyboru. Nie miałem nic przeciwko nocy pod jednym tropikiem z własnym tatą, o ile rzeczywiście miała to być tylko jedna noc. Moje poglądy zmieniły się, kiedy w środku nocy obudził mnie huk: JEB! Co jest?! Kolejne JEB! – Tato, co Ty robisz?! – zapytałem i znowu JEB! Poduszka przeleciała koło mojej głowy i uderzyła w poszycie namiotu. – Zabijam komary, są wszędzie! – Odparł jak gdyby nic Artur i sięgnął znowu po poduszkę. Obróciłem się na drugi bok i zasnąłem przeklinając pod nosem. Miejscowość nie bez powodu nazwana została rzeką komarów, skoro dostały się nawet do zamkniętego namiotu. W dodatku noc była krótka. Pobudka o 5, szybkie śniadanie i o 5:30 wyjazd, żeby zdążyć przed wszystkimi do parku narodowego Lake Manyara. Na miejsce dotarliśmy o 6 i rzeczywiście, oprócz strażników nie było tam żywej duszy. Przywitało nas za to stado pawianów...
O ile ptaki są bardzo wdzięcznym tematem do fotografowania, to małpy są po prostu świetnymi obiektami do obserwacji. Przekonał się o tym każdy, kto choć raz był w ogrodzie zoologicznym. Moglibyśmy więc tak stać przed stadem z powyższej fotki i nie miałbym nic przeciwko, ale nie mogę zapominać po co tu przyjechaliśmy. Piotr mówi, że musimy jechać dalej, bo ptaki czekają. Ma rację. O tej porze dnia słońce świeci tak, że zdjęcia wychodzą po prostu dobre. W południe słońce jest już tak ostre, że trudno wystrzec się przepaleń na białych elementach upierzenia awifauny, co psuje całą estetykę ujęcia. Widzę progres umiejętności. Myślę, że prawdziwym fotografem przyrody stałem się dzień wcześniej, kiedy czołgałem się w trawie i pół godziny czekałem bez ruchu na pustynki i czajki. Denerwuje mnie to, że zdjęcia z dwóch pierwszych dni są tak niedopracowane. Połowę z nich musiałem usunąć, bo wszędzie widziałem jakieś błędy. Jedziemy dalej przez Lake Manyara National Park. Na drzewie zauważamy toko czarnogłowego. Ten dość brzydki ptak podobny do tukana cechuje się ciekawym zachowaniem podczas gniazdowania. Samiec znajduje samicy dziuplę, ona zaś składa w niej jaja. Następnie samiec zalepia wejście do dziupli zostawiając tylko mały otwór, przez które będzie podawał jedzenie podczas wysiadywania lęgu. Zdjęcia prezentowane niżej nie są niestety doskonałe. Zaważył na tym czynnik, którego nie da się przeskoczyć: odległość. Nawet siedemnastokrotne przybliżenie nie pomaga, jeżeli ptak znajduje się daleko do samochodu. Wychodzić oczywiście nie można.
Po drodze mijamy młodego słonika, który zanużył się w oczku wodnym tak, że wystawała mu tylko głowa. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby zrobić mu kilka fotek. Słoń szybko zdaje sobie sprawę z naszej obecności i wychodzi na brzeg. Jego młodzieńcza nieśmiałość zaoowocowała prześmieszną sceną. Wyobraźcie sobie słonia, który zapieprza ile sił w nogach, machając przy tym ogonem na lewo i prawo, a jednocześnie strasznie głośno trąbi. Taka słoniowa panika. Mały dumbo ucieka do swojej mamy, poskarżyć się, że biali panowie w samochodzie terenowym robią mu zdjęcia. Cało zajście wyglądało komicznie, nagrałem nawet film. Kiedyś wrzucę go na youtube, teraz musicie zadowolić się swoją wyobraźnią. Pokażę Wam za to urocze małpy, które sfotografowałem trochę dalej. To koczkodany czarnosiwe. Strasznie podobają mi się ich niewinne, trochę przestraszone miny. Chciałbym taką małpkę zabrać ze sobą do domu. Chodziłbym z nią na imprezy. Salvador Dali miał mrówkojada, ja mogę mieć koczkodana.
Tak naprawdę główne atrakcje Tanzanii to park Serengeti, krater Ngorongoro, góra Kilimandżaro i wyspa Zanzibar. Z tej wspaniałej czwórki zobaczymy tylko Ngorongoro. Pozostałe atrakcje zostawiamy sobie na kolejne wyprawy. Lake Manyara to raczej mało popularny park narodowy. Jest tu dużo gatunków dzikich zwierząt, ale nie występują w tak wielkich ilościach jak w Serengeti czy wspomnianym wcześniej kraterze. Mimo tego, ciągle napotykam jakieś nowe atrakcje. Zatrzymujemy się w końcu w punkcie widokowym, gdzie można wyjść z samochodu i rozprostować nogi. Sto metrów od nas w bajorku kąpie się kilka hipopotamów. Większość ludzi uważa je za łagodne hipcie, ale te wielkie ssaki zabiły w Afryce więcej ludzi niż lwy. Chciałbym podejść trochę bliżej, ale nie ma takiej możliwości. Piotr lata po krzakach za kolorową żołną małą i usiłuje jej zrobić jak najlepsze zdjęcie. Szkoda, że podchodząc coraz bliżej w końcu ją spłoszył i ja nie mam już okazji jej sfotografować. Kolejny przystanek robimy sobie dopiero koło południa, w miejscu gdzie wszystkie grupy przyjeżdżają na lunch. Siadam przy stole z lunch pakietem i zimnym piwkiem, a dookoła dreptają, skaczą i podlatują dwa kolorowe gatunki: brodale ciemnodziobe i błyszczaki rudobrzuche. Przyzwyczajone do obecności turystów w żebraczym geście otwierają szeroko swoje dzioby.
Obok nas kilku schludnie ubranych ludzi zaczyna rozkładać obrusy na stołach. Przynoszą też lodówki z piwami, sztućce i jedzenie. Uruma mówi, że niedługo przyjedzie duża grupa z Francji. Ktoś w tej Francji wpadł na pomysł, żeby sprzedawać safari na kredyt pracownikom dużych korporacji i kręci na tym świetny biznes. Jeździ od jednego prezesa do drugiego i namawia ich na przyłączenie się do programu. Skusilibyście się na wakacje w Afryce, gdyby przez rok potrącano Wam 100 euro z każdej pensji? Przy okazji poruszę ważny temat. Wielu z Was pyta się ile kosztuje taka wycieczka. Za dziesięć dni płacimy 1400 dolarów. Dodatkowo dwa pierwsze dni, kiedy byliśmy tylko we dwóch, kosztowały nas 500 dolarów. Do Tanzanii trzeba było też jakoś przylecieć. Połączenie Berlin-Amsterdam-Arusha i z powrotem to koszt 3 tysięcy złotych. Można taniej, bo jeżeli poszukacie i przyczaicie się na okazję, to przez Istambuł polecicie za 2 tysiące. Tak samo sam pobyt na miejscu można zorganizować taniej. W większej grupie, bez wyżywienia i z mniejszą ilością atrakcji na pewno zapłacilibyśmy mniej. Ale jak mawia przysłowie – kto bogatemu zabroni ;) Tak czy siak polecam tę formę wypoczynku, bo z dnia na dzień coraz bardziej przekonuję się o jej wyższości nad wczasami w Egipcie i innych smażalniach.
Kolejna kwestia, która Was bardzo ciekawi, to jedzenie. Tutaj małe rozczarowanie. Kuchni lokalnej nie spróbowałem tyle co nic. Jedzenie, które gotuje nam nasz kucharz to mieszanka kuchni europejskiej z indyjską. Na obiad dostajemy kurczaka z frytkami, curry z ryby, spaghetti, zupy krem. Wszystko jest smaczne, ale nie są to afrykańskie przysmaki. Próbuję jednak lokalnych produktów. Banany są dwa razy krótsze niż nasze, ale mają bardziej wyrazisty smak. Nigdzie nie jadłem też takiego dobrego mango jak tu. Do piwa można kupić tu na przykład pikantne czipsy z banana. Raz skusiliśmy się na grilla przy drodze. Za kilogram wołowiny zapłaciliśmy 14zł, do tego porcja frytek za 2zł. Co z tego, że część kawałków mięsa była strasznie gumowa, a dla zwiększenia gramatury pod mięsem chowały się dwie kości. Ważne, że gdy w Polsce szalała zima, ja otworzyłem już sezon grillowy. Innym razem zapytałem Urumy, czemu my jemy ryż, a on dostał jakąś białą papkę. Wytłumaczył mi, że to ugali, czyli owsianka z mąki kukurydzianej powszechnie serwowana do dań głównych w Tanzanii. No to super, jutro zamiast ryżu chcemy ugali. Biała papka okazała się kompletnie bez smaku, jak tofu, ale po wymiesznaiu z sosem była okej.
W Lake Manyara National Park spędziliśmy dwanaście godzin. Nie mam pojęcia kiedy to zleciało. Opuszczamy park jako ostatni. Karta pamięci wypełniona fajnymi zdjęciami, powoli docieram do końca jedynej książki, jaką ze sobą zabrałem. Oparzenie słoneczne na rękach już tak nie piecze. W końcu wyśpię się we własnym namiocie. Jutro nie wstajemy aż tak wcześnie, ale czeka nas długa droga nad Lake Natron. O tym jak zostaliśmy importerami kalabaszy będziecie mogli przeczytać w następnej notce. Jambo!