Tym razem nasz kierowca się nie spóźnił. Wyjechaliśmy z Outpost Lodge. Plan na dziś: Oldonoyo Sambu i Lark Plains. Zawsze kiedy wstaję o 7, popijam omleta kawą i wsiadam do jeepa, przez pierwszą godzinę jestem nie do życia. Z jednej strony jeszcze śpię, a z drugiej jestem już w pełni rozbudzony. Nawet nie chce mi się czytać, spanie też nie wchodzi już w grę. Najlepsze zajęcie to gapienie się przez okno. Arusha jest pełna życia, choć wcale nie panuje tu tak wielki chaos jak np. w Indiach. Chociaż trwa jeszcze pora sucha, miasto jest bardzo zielone. Często widzę posesje, na których w niezliczonych rzędach stoją doniczki z przeróżnymi roślinami, ustawione gatunkami. 10 metrów zielonych, średniowysokich krzaków, 5 metrów żółtych kwiatków, 10 metrów małych palemek – to oczywiście sklepy botaniczne. Im bardziej zielony i zadbany masz ogórd, tym większe poważanie w lokalnej społeczności. Sporo ludzi porusza się tutaj na motorach, często widzimy także charakterystyczne jeepy firm oranizujących safari. Miasto tętni życiem od samego rana. Zaczynam mieć ochotę na pierwsze piwo, choć jest zdecydownie za wcześnie.
Wyjeżdżamy z Arushy w północno-wschodnim kierunku. Droga była bardzo dobrej jakości, jakby położono asfalt specjalnie na nasz przyjazd. Kierowca powiedział, że rzeczywiście, wybudowano ją niedawno. To robota Chińczyków. Wygrywają tu wszystkie przetargi i budują drogi w każdym afrykańskim kraju. Zatrzymaliśmy się w masajskiej wiosce i poznaliśmy dwóch masajów, którzy mieli się nami zajmować tego dnia – Starą Kozę i Thomasa. Stara Koza ubrany był w praktyczne masajskie szmaty koloru niebieskiego, które zakłada się na gołe ciało. W ręku nosił drewniany kijaszek, a do paska przytroczony miał mały mieczyk w pochwie i telefon komorókowy w futerale. Jego ciało śmierdziało stęchłym kozim mlekiem. Kiedy zapytałem go o piwo, od razu zaprowadził mnie w odpowiednie miejsce. Widać było, że ma u ludzi posłuch i zorganizował wszystko jak trzeba, chociaż przez resztę dnia zmuszony byłem wlewać w siebie ciepłe Castle Lagery. Masajowie nie wierzą w lodówki.
Tym z Was, którym wydaje się, że Masajowie to dzikie plemiona z sawanny, których członkowie skaczą z dzidami ku uciesze turystów z Euorupy, należy się kilka słów wyjaśnień. W Tanzanii żyje 120 różnych plemion. Większość mieszkańców, którzy nie urodzili się w miastach, to właśnie masajowie. Kiedy miasta takie jak Arusha rozrastają się, Masajowie są spychani coraz dalej. Jako mieszkańcy przedmieści, wcale nie żyją w słomianych chatach. Zwykle są to murowane domki, wśród których znajdziemy charakterysyczne bary i małe, okratowane sklepy spożywcze. Masaja wyróżnia szczupła sylwetka, wysoki wzrost i kolorowe tkaniny, w które jest odziany. Na nogach często noszą sandały zrobione ze starych opon samochodowych, ale ozdobionych kolorowymi koralikami.
Thomas zapytał, co chcielibyśmy dzisiaj robić. Całkiem nieźle mówił po angielsku i bez problemu wytłumaczyłem mu, o co chodzi w birdwatchingu. Razem ze Starą Kozą oprowadzili nas po okolicy, choć swoimi kolorowymi strojami i głośnymi rozmowami w języku Swahili płoszyli większość ptaków. W dodatku nie mieli pojęcia o ptakach i zakłopotany kierowca starał się ratować sytuację. Na szcęście Artur jest ekspertem od afrykańskich gatunków i tylko uśmiechał się pod nosem, kiedy Masajowie wskazywali palcami ptaki, które on widział kilka chwil wcześniej. Stara Koza chciał się jakoś zrekompensować, potrajkotał trochę z kierowcą w swoim melodyjnym języku i zaproponowali nam, że zabiorą nas do miejsca, w którym znajduje się zielone oczko wodne. Zbiornik wodny zawsze oznacza ptaki, więc czym prędzej polecieliśmy do samochodu.
Wizyta nad oczkiem wodnym zaowocwowała kilkoma świetnymi zdjęciami Fisher’s Lovebird (prześliczne papużki) oraz White-fronted Bee-eater (żołny białoczelne, kolorowe ptaki z długimi dziobami, które polują na owady). Z daleka widzieliśmy również szkołę masajskich dzieci ufundowaną przez koreańczyków. Akurat odbywały się zajęcia na zewnątrz, a ich piskliwe śpiewy niosły się po całej dolinie. Kiedy wróciliśmy do samochodu, żal mi się zrobiło młodego Thomasa, który siedział w jeepie i lekko drzemał. Dla niego musiała to być straszna nuda, ale chłopak się starał, żeby nam dogodzić. Dałem mu NDSa pożyczonego od PanaP z forum gola i odpaliłem New Super Mario Bros. Dla mnie było to bardzo ciekawe – pierwszy kontakt człowieka z takim urządzeniem. Prawdopodobnie pierwszy kontakt z jakimkolwiek urządzeniem elektronicznym oprócz telefonu komórkowego.
Potem zabrano nas do wioski masajskiej, która była położona na jeszcze większym zadupiu niż ta poprzednia. Ludzie tutaj zajmowali się wypasaniem bydła. Artur przekupował masajskie dzieci cukierkami i robił im zdjęcia. Ja biegałem z drugim aparatem i szerokokątnym obiektywem fociłem tzw. „landszafty”. Zjedliśmy lunch pakiet, wypiliśmy po piwku i powoli zbieraliśmy się z powrotem do Outpost Lodge. Wieczorem mieli dolecieć nasi znajomi z Polski: chirurg z Poznania i wykładowca z Warszawy. Oboje mają świra na punkcie ptasiej fotografii, dlatego wyczekiwaliśmy ich przybycia z niecierpliwością.Oboje mają świra na punkcie ptasiej fotografii, dlatego wyczekiwaliśmy ich przybycia z niecierpliwością. Oboje mają świra na punkcie ptasiej fotografii, dlatego wyczekiwaliśmy ich przybycia z niecierpliwością.