Kiedy za reżyserkę zabiera się ktoś z całkowicie innej bajki rzadko kiedy efektem takich eksperymentów staje się coś dobrego. Tym razem przygody za kamerą chciał doświadczyć amerykański muzyk, RZA. Trzeba przyznać, że do sprawy podszedł poważnie, bo sam napisał scenariusz do produkcji, a także obsadził siebie samego w roli głównej. Zapowiadało się nawet ciekawie, dodając jeszcze fakt, że na liście płac pojawiły się takie osobistości jak Russel Crowe czy Lucy Liu, a film reklamowany był nazwiskiem Quentina Tarantino.
Niedawna ceremonia rozdania Oscarów zmusiła mnie do corocznych przemyśleń dotyczących całkowicie zignorowanych prze krytyków i publiczność filmów minionego roku. Zdaję sobie sprawę, że takie rankingi można robić praktycznie co roku i rokrocznie będą obfitowały w masę dobrych tytułów. Z tym, że mimo zawsze jakiś kawałek tortu przypadnie nawet tym największym przegranym. Co by daleko nie szukać – w moim prywatnym TOP3 za rok 2011 znalazły się dwa ciekawe tytuły. Drive z Ryanem Goslingiem oraz Wstyd z najlepszą rolą męską od czasów Aż poleje się krew. Oba filmy, poza kilkoma mniej komercyjnymi festiwalami, zostały zlane od góry do dołu. I to bynajmniej nie przez formę – owszem, oba są adresowane do nieco starszej widowni (zwłaszcza Wstyd), ale to nadal najwyższych lotów kino, wprowadzające mocny powiew świeżości do świata zdominowanego przez durnowate blockbustery oraz komedie romantyczne. Nie zmienia to jednak faktu, odnosząc się zwłaszcza do Drive’a, że filmy wyrobiły sobie renomę u publiczności i do teraz są często wspominane. Gorzej jest w przypadku Zabić, jak to łatwo powiedzieć (ang. Killing Them Softly) – nie dość, że film został przyjęty stosunkowo chłodno przez ogólną krytykę, to także nie przypadł do gustu publiczności – a już na pewno polskiej. W kraju nad Wisłą tytuł przeszedł przez multipleksy bez jakiegokolwiek rozgłosu. A szkoda, bo jest to rodzaj kina które coraz trudniej znaleźć na dzisiejszych ekranach.
Czerwony dywan zwinięty, kreacje za grube tysiące zwrócone do wypożyczalni, oznacza to tylko jedno - 85. ceremonia rozdania Oscarów już za nami. I jak co roku, rozdanie wzbudzało wiele emocji pomimo starannie wyreżyserowanego przebiegu, przywidywalności jeśli chodzi o triumfatorów w ważniejszych kategoriach, a także całej sztucznej otoczki panującej wokół gali.
We wpisie nie mam zamiaru rozprawiać nad słusznością bądź też nie zwycięzców w kategoriach takich jak montaż dźwięku czy inne krótkometrażowe filmy dokumentalne. Od tego są ludzie którzy faktycznie się na tym znają i mają coś ciekawego do powiedzenia w temacie, nas, przeciętnych (bądź też nie) odbiorców popkultury interesują najważniejsze wyróżnienia. A więc zaczynamy…
Na filmy sygnowane nazwiskiem Wojciecha Smarzowskiego nie trzeba zapraszać. Każdy, kto choć trochę orientuje się w rodzimej kinematografii, słyszał to nazwisko i zapewne ma już wyrobione zdanie na jego temat. Bo pomimo tego iż ma na swoim koncie dopiero cztery produkcje znane szerszej widowni, zdążył wyrobić swój własny, niepowtarzalny styl. Jego filmy są pesymistyczne, czasami brutalne, ale co najważniejsze szczere. Tak więc, już na wstępie o tym napomknę, jeśli nie podobało Ci się Wesele, Dom zły czy Róża, nie licz na to, że po seansie Drogówki zmieni się Twój stosunek do twórczości Smarzowskiego. Jego najnowszy film podnosi to wszystko co wcześniej do potęgi drugiej – jest naprawdę ostro. A co więcej? Dowiecie się jak przeczytacie dalszą część recenzji.
Po udanej akcji schwytania najbardziej poszukiwanego terrorysty ostatnich kilkudziesięciu lat, Osamy bin Ladena, kwestią czasu było powstanie filmu opartego na kanwie tej historii. Historii, którą tak naprawdę znamy tylko z mediów. Mało kto zdaje sobie sprawę co tak naprawdę działo się za kulisami tego przedsięwzięcia, ile osób musiało za to zginąć, a ile poświęciło spory kawałek życiorysu na poszukiwania. Już 18 miesięcy po wielkim zwycięstwie amerykańskich służb wywiadowczych na ekranach pojawił się Wróg numer jeden. Film, otoczony wieloma kontrowersjami, obsypywany sporą ilość nagród, ale co najważniejsze – nie będący propagandową laurką jaką Stany Zjednoczone mogły wystawić sobie samym.
Musical jest gatunkiem mocno specyficznym i przedstawienie go na srebrnym ekranie wymaga sporych umiejętności. Kino zna i pamięta kilka mniej lub bardziej udanych musicali jednak nigdy nie były one gatunkiem popularnym i mocno eksploatowanym. Zdaniem wielu ich miejsce jest na deskach teatru i tam też, po raz pierwszy w 1985, wystawiona została muzyczna wersja Nędzników Wiktora Hugo. Teraz mamy okazję ocenić jak twórcom udało się przenieść dzieło sceniczne na ekran.
Jennifer Lawrence należy obecnie do najciekawszych nazwisk Hollywood. Utalentowana aktorka, mimo młodego wieku, ma na swoim koncie dwie nominacje do Oscara i całkiem spore szanse aby z tegorocznego rozdania wyjść ze złotym posążkiem w dłoni. Umiejętnie przeplata występy w kinie nieco ambitniejszym (Do szpiku kości, Poradnik pozytywnego myślenia) z produkcjami dla szerszego grona odbiorców (X-men: Pierwsza klasa, Igrzyska śmierci). Tego, czego nie można jej odmowić, to dobrego nosa do wybierania swoich kolejnych ról. Każdy z wyżej wymienionych filmów był co najmniej poprawny, a występ Jennifer Lawrence zapadał w pamięć. Głównie to jej nazwisko zwróciło moją, i pewnie wielu innych widzów, uwagę na thiller House at the End of the Street.
Osoby Quentina Tarantino nie trzeba przedstawiać nikomu, kto choć trochę interesuje się kinem. Niepokorny reżyser, od momentu swojego debiutu w 1992 nie schodzi z ust kinomanów, a każdy jego film wyczekiwany jest z ogromną niecierpliwością. Owszem, ma w swoim dorobku kilka filmów dobrych, odstających od największych dzieł typu Pulp Fiction czy Wściekłe psy, ale już samo to świadczy o niesamowitej klasie reżysera - skoro za słabsze punkty jego filmografii uważa się tytuły powszechnie przyjęte za dobre czy też poprawne, wiadomo, że siadając do każdego nowego filmu autorstwa Tarantino można spodziewać się rozrywki najwyższych lotów.
Każdy rok w kinie równa kolejnym hitom na ekranach. Zapewne wielu z was ma kilka swoich pewniaków, na które czeka od kilku miesięcy, kilka innych tytułów zobaczycie kompletnie "z zaskoczenia" i was zachwycą. W tym wpisie wybrałem parę tytułów, których polskie premiery będą miały miejsce w najbliższych trzech miesiącach i zapowiadają się smakowicie. Owszem, jest to mój subiektywny wybór, jednakże myślę, iż uda mi się zwrócić waszą uwagę na jakiś film, o którym nie mieliście pojęcia lub wcześniej was nie interesował. A więc zapraszam do czytania...
Przerost formy nad treścią. Tak najkrócej można skwitować film Take Shelter. Twórcy mieli ambicję na stworzenie czegoś poważniejszego, wybijającego się na tle amerykańskiej papki. Szanse na sukces były całkiem spore, patrząc chociażby na obsadę. Jednak w ostatecznym rozrachunku, wyszło dosyć słabo, głównie ze względu na to, że twórcy zbyt mocno skupili się na kręceniu poważnego dzieła, za wszelką cenę chcąc pokazać coś dającego do myślenia, zapominając o tworzeniu filmu, który trafiłby i zapisał się w świadomości widza.
W dobie coraz częściej produkowanych głupich komedii romantycznych, rzadko kiedy można znaleźć warty uwagi film mówiący o miłości, niekoniecznie tej ze szczęśliwym zakończeniem. Na szczęście od czasu do czasu znajdzie się jakaś perełka, która pokaże iż jest jeszcze miejsce na tworzenie mądrego, skromnego kina z jakimś tam przesłaniem.