Czerwony dywan zwinięty, kreacje za grube tysiące zwrócone do wypożyczalni, oznacza to tylko jedno - 85. ceremonia rozdania Oscarów już za nami. I jak co roku, rozdanie wzbudzało wiele emocji pomimo starannie wyreżyserowanego przebiegu, przywidywalności jeśli chodzi o triumfatorów w ważniejszych kategoriach, a także całej sztucznej otoczki panującej wokół gali.
We wpisie nie mam zamiaru rozprawiać nad słusznością bądź też nie zwycięzców w kategoriach takich jak montaż dźwięku czy inne krótkometrażowe filmy dokumentalne. Od tego są ludzie którzy faktycznie się na tym znają i mają coś ciekawego do powiedzenia w temacie, nas, przeciętnych (bądź też nie) odbiorców popkultury interesują najważniejsze wyróżnienia. A więc zaczynamy…
…od filmów animowanych. Kategoria od kilku lat zdominowana przez studio Pixara. W minionym roku ekipa niestety osiadła na laurach i tegoroczne rozdanie obyło się bez zdecydowanego faworyta. Bo trudno było za takiego uważać przeciętną Meridę Waleczną. Naprawdę, po studiu, które w ostatnich latach wydało na świat takie animacje jak Odlot, Walle czy nawet Toy Story 3, można było liczyć na coś więcej. Merida za przeciwnika miała między innymi Frankenweeniego, wariację na temat historii Frankensteina widzianą oczami Tima Burtona. Po raz kolejny dostaliśmy to samo – smutna mroczna opowieść, bardzo wystylizowana, ale bez jakiegokolwiek pazura czy czegoś przez co faktycznie seans mógłby zapaść w pamięć. W gronie faworytów często wymieniało sie Ralpha Demolkę – film kompletnie nie w moich klimatach, chociaż rozumiem tych którym się podobał. Bardzo nostalgiczne dzieło, z kilkoma dobrymi momentami, ale to nadal nie moje klimaty. Byli jeszcze Piraci – zrobieni w bardzo ciekawy i miły dla oka sposób, bez większego rogłosu. Ostatnim, który dopełniał stawkę był Paranorman – mój cichy faworyt. Świetna mieszanka bajki i horroru, składająca hołd klasykom gatunku. Do tego naprawdę mądrze napisana, nie uciekająca w świat wytartych klisz. Wygrała Merida Waleczna, opierając swój sukces tylko i wyłącznie na renomie Pixara i sympatii jaką studio jest darzone przez członków Akademii.
Kategorią stricte techniczną, ale wzbudzającą wiele ożywionych dyskusji, jak zresztą co roku, były oczywiście efekty specjalne. Pod względem technologicznym kino w ostatnich latach rozwinęło się niesamowicie i tylko pięć nominacji w tej kategorii to stanowczo za mało. Do tego szczęśliwego grona załapał się Hobbit, Życie Pi, Avengers, Prometeusz oraz Królewna Śnieżka i Łowca. Każda z produkcji nie znalazła się tam przez przypadek, ale pozwolę sobie postawić retoryczne pytanie – gdzie chociażby najnowszy Batman czy OLŚNIEWAJĄCY Atlas chmur? Kolejna kategoria która w następnych latach powinna być powiększona o drugie tyle miejsc dla nominowanych. Wygrało Życie Pi – ciężko mi oceniać czy któryś z pozostałych filmów miał lepsze efekty, ale wybór nie powinien wzbudzać kontrowersji. Cały film nakręcony genialnie, zwłaszcza będące bez przerwy w tle morze i oczywiście stworzony wyłącznie za pomocą komputera tygrys bengalski. Faktycznie, był to mądry wybór. W Życiu Pi oprawa wizualna stanowi tło do całej historii, nie ciągnąc tym samym za uszy całego filmu. Jest obecna niemalże w każdej scenie, ale to nadal tylko tło, tworzące świetny klimat. W przeciwieństwie do takich Avengersów, z których wręcz wylewa się przepych, a sam film jest po prostu wydmuszką wypełnioną patosem. To pokazuje kierunek w jakim każe iść Akademia ludziom odpowiadającym za tworzenie efektów – są miłym dodatkiem do filmu, ale nadal tylko dodatkiem.
Następne w kolejce stoją kostiumy i charakteryzacja. W tych pierwszych po najwyższy laur sięgnęła Anna Karenina – zasłużenie, chociaż rywali również miała na wysokim poziomie. Mógł wygrać chociażby Lincoln czy nawet Nędznicy. Ci drudzy zwyciężyli w kategorii najlepszej charakteryzacji, pokonując Hitchocka i Hobbita. O ile tego pierwszego nie brałem nawet pod uwagę, to spodziewałem się wygranej Hobbita. Tak czy siak, oba tytuły na bardzo wysokim poziomie, patrząc pod tym względem. Kawałeczek tortu znalazł się także dla Lincolna, który został zwycięzcą w scenografii i dekoracji wnętrz. We wszystkich tych kategoriach przewijały się przeważnie te same tytuły, żaden z nich nie wybijając się ponad pozostałe. Miło, że prawie dla każdego znalazła się chociaż jedna statuetka.
Przejdźmy do części muzycznej. W kategorii najlepszy utwór bezsprzecznie zwyciężyła Adele ze swoim bondowskim przebojem Skyfall. Utwór charakterystyczny, wyrazisty, niebanalny, wygrana jak najbardziej zasłużona. Za to kolejny Oscar, tym razem za muzykę, przypadł Życiu Pi.
Jedynym polskim akcentem na tegorocznym rozdaniu był Janusz Kamiński, po raz kolejny nominowany za najlepsze zdjęcia, tym razem do Lincolna. Rywali miał z najwyższej półki – Seamus McGarvey i Anna Karenina, Claudio Miranda i Życie Pi, Robert Richardson i Django oraz mój cichy faworyt czyli Roger Deakins nominowany za zdjęcia do kolejnej części przygód Jamesa Bonda. Po raz kolejny wygrało Życie Pi. Film bez wątpienia wymagający ogromnego kunsztu, ale mimo wszystko szkoda pana Deakinsa. Tym bardziej, że była to już jego dziewiąta nominacja w życiu, niestety po raz kolejny nie zakończyła się ona Oscarem. Liczę na to, że jubileuszowa dziesiątka będzie tą wyjątkową.
Coraz bliżej najważniejszych rozstrzygnięć, pora na scenariusze. Ku radości mojej i pewnie wiele innych fanów twórczości Quentina Tarantino, sympatyczny reżyser po siedemnastu latach, po raz drugi dostał najwyższe wyróżnienie. I w pełni sobie na to zasłużył – jego Django był wypełniony świetnymi dialogami, wyrazistymi postaciami i kilkoma naprawdę genialnymi momentami, do tego ani na moment nie spuszczał z tonu. Z drugiej strony konkurencji również nie miał szczególnie wygórowanej – poza Kochankami z Księżyca duetu Anderson – Coppola żadna z nominowanych pozycji nie będzie pamiętana dłużej niż przez miesiąc. W drugiej części kategorii, tej mniej „twórczej”, czyli scenariuszy adaptowanych po najwyższy laur sięgnął Chris Terrio. Przyjąłem to bez specjalnych emocji, wszystkie pięć nominowanych miało spore szanse na zwycięstwo, a że akurat trafiło na Argo… Cóż, przynajmniej jakiś powiew świeżości.
W kategorii reżyserskiej mieliśmy starcie starej gwardii reprezentowanej przez Stevena Spielberga, Anga Lee i Michaela Haneke z dwoma młodszymi twórcami, dopiero pracującymi na swoje nazwisko – David O. Russel i Benh Zeitlin. Zasłużenie wygrał Lee, mogący postawić na półce kolejną statuetkę. Kpiną byłby triumf Spielberga, który tworząc Lincolna, kompletnie zapomniał o widzach, chcąc za wszelką cenę przypodobać się Akademii. Miłość Hanekego była filmem dobrym, ale w jej przypadku tytuł najlepszego filmu nieanglojęzycznego w zupełności wystarcza. Nominacja dla Zeitlina za Bestie z południowych krain kompletnie niezrozumiała – dziwnym jest, że znalazło się miejsca dla niego, a zabrakło chociażby dla Tarantino, Afflecka czy obu Andersonów. Ogólnie uważam, że ta kategoria, jak kilka innych powinna mieć ilość miejsc dla nominowanych ustanawianą z roku na rok – w samym 2012 znalazłbym co najmniej drugie tyle nazwisk zasługujących na bycie w gronie wyróżnionych. Całkowitym przeciwieństwem tego były w tym roku nominowane filmy, gdzie z trudem skompletowano chociażby dziewięć tytułów. Ale o tym później. Nie można zapominać o Russelu, który powtórzył sukces sprzed dwóch lat, po raz drugi stając do walki o Oscara. Co prawda nie zwyciężył, ale co ma wisieć nie utonie…
Kategoria ról drugoplanowych, zarówna żeńska jak i męska, roiła się od nietrafionych nominacji. Co w tym gronie robiła Jacki Weaver i Sally Fields? Rola tej pierwszej ograniczała się do rzucenia kilku wyświechtanych zdanek i stawianiu talerzyków z plackiem na stole, z kolei ta druga spłyciła postać żony Abrahama Lincolna to absolutnego maksimum. Zdaję sobie sprawę iż to zasługa scenariusza skupiającego się tylko na postaci tytułowej, co nie zmienia faktu, że ta rola na nominację po prostu nie zasługiwała. Na przeciwnym biegunie Amy Adams i Helen Hunt, które zagrały na bardzo wysokim, niestety całkowicie mijając się z dosyć wąskimi gustami członków komisji. A szkoda, bo obie panie zaprezentowały bardzo wysoki poziom. Wygrała Anne Hatheway zyskując jednocześnie tytuł najbardziej przestrzelonej wygranej tegorocznej ceremonii. Pomijając to, że jej postać grała w filmie czwarte skrzypce, umierając w okolicach 30 minuty (sam film trwał prawie dwie i pół godziny), wypada pogratulować udanej akcji wzbudzania współczucia u komisji. Hatheway w dosłownie każdym wywiadzie dotyczącym Nędzników wspominała o tym, jak bardzo musiała poświęcić się dla roli. Co zrobiła? Ano, obcięła włosy i zrzuciła 10 kilogramów. Dla 20minutowego występu… Nie wspominając o tym, że takie przygotowania do roli w dzisiejszym kinie są niemalże normą. Ja rozumiem, świadczy to o jej zaangażowaniu i profesjonalizmie, ale czy takie zagrywki mają decydować o przyznaniu nagrody, uznania kogoś za najlepszą aktorkę roku? Sama rola rzecz jasna nie była zła, ale o wiele bardziej w pamięci zapisała mi się Amy Adams i to w jej rękach widziałbym złoty posążek.
O ile zwycięstwo Anne Hatheway była wiadome równocześnie z ogłoszeniem nominacji, to w rywalizacji panów sprawa była otwarta. Mógł wygrać każdy – Tommy Lee Jones, Phillip Seymur Hoffman, Christoph Waltz, Alan Arkin lub Robert de Niro – chociaż ja miałem dwójkę faworytów. Najwyższy laur przypadł Waltzowi za rolę doktora Schultza w tarantinowskim Django. Wielu zarzuca mu stworzenie sprawnej kopii, również nagrodzonej Oscarem, postaci Hansa Landy z Bękartów wojny. Powiem tak – może nie był to ten sam poziom co charakterystycznego nazisty, ale udało mu się stworzyć bohatera idealnie wkomponowującego się w konwencję filmu, przekazując mi kilka cech z dawnej roli. A pan de Niro na kolejnego Oscara będzie musiał trochę bardziej zapracować, bo mam wrażenie iż nominację dostał za sam fakt wystąpienia w filmie innym niż kwiatki typu Poznaj mojego tatę.
Rywalizacja pań za najlepszą rolę główną kobiecą była o tyle ciekawa, że do walki stanęły między innymi najmłodsza i najstarsza nominowana w ciągu 85letniej historii gali. Ta pierwsza to 9 letnia Quvenzhané Wallis, pełniąca raczej rolę ciekawostki. Z kolei tytuł najstarszej nominowanej należy od teraz do francuskiej aktorki Emmanuelle Rivy. Osobiście była to moja faworytka, nie ze względu na dokonania czy fakt iż w ten sam dzień obchodziła swoje urodziny. Po prostu - rola w Miłości była niesamowita. Przez połowę filmu grała tylko i wyłącznie mimiką, a mimo to jej zachowanie mówiło więcej niżby zsumować wszystkie wypowiedziane przez pozostałe nominowane słowa w swoich filmach. Klasa niepodważalna. Jednak, nikt się nie łudził i doskonale wiedział, że Oscary to nagrody dla młodych i pięknych toteż główna walka stoczyła się między Jessicą Chastain i Jennifer Lawrance. Wygrała ta druga – co prawda jej rola na pewno nie będzie przeze mnie pamiętana chociażby za rok, ale sposób w jaki odebrała statuetkę już tak. Rola Chastain bardzo szara i przeciętna, ze względu na scenariusz i rolę jaką pełniła jej postać. Podobnie jak w przypadku Sally Fields, nominacja chyba za sam film w którym zagrała. Bo talentu nie mogę jej odmówić i w najbliższych latach pewnie i ona będzie mogła pochwalić się Oscarem. Miejsca w piątce dopełniła Naomi Watts, dopisana do tego grona kompletnie niezrozumiale – jej rola w Niemożliwym polegała na płakaniu i ciężkim nabieraniu powietrza, w zależności od sceny.
Z kolei absolutnym pewniakiem w kategorii męskiej był Daniel Day-Lewis. Postraszyć mógł go jedynie Joaquin Phoenix, ale mając na uwadze jego wypowiedzi na temat Akademii i stosunek jakim darzą się obie strony jego szanse na triumf były nierealne. A postać Lincolna jaką zagrał Lewis był wręcz stworzona dla niego, o czym często wspominał sam Spielberg. Cieszy nominacja dla Bradleya Coopera, który stara się odciąć o wizerunku kolesia grającego w produkcjach typu Jesteś Bogiem czy Kac Vegas. Na pewno dobrze zaczął, zobaczymy jak dalej potoczy się jego kariera. Całości dopełniły nazwiska Denzela Washingtona oraz Hugh Jackmana. Obaj panowie spisali się nieźle, ale już samo bycie w gronie najlepszej piątki powinni uznać za wyróżnienie.
Najlepszym filmem roku została Operacja Argo. Po części świadczy to o poziomie tegorocznych produkcji – jeśli wygrywa kino typowo rozrywkowe (nawet jeśli zrealizowane tak sprawnie jak Argo) to znaczy, że coś dzieje. Obok Pi i Django, tylko te trzy obrazy były warte zapamiętania spośród wszystkich nominowanych, dziwnym byłoby gdyby wygrało coś z pozostałej szóstki. Inna sprawa, że masa dobrych tytułów została w tym roku pominięta – co by daleko nie szukać wypada wspomnieć o Mistrzu, Moonrise Kingdom czy Zabić, jak to łatwo powiedzieć (świetna rola Brada Pitta).
Tegoroczny poziom gali, jeśli skupić się na nominowanych i zwycięzcach, nie stał na zbyt wysokim poziomie. Można ją nawet postawić niżej od naprawdę przeciętnej zeszłorocznej. Same wybory były w większości bardzo oczywiste, czasem aż za bardzo, dodatkowo jak to w każdym roku masa dobrych ról i filmów została kompletnie pominięta, ale wiadomo jak to jest z Oscarami. Wszyscy psioczą, gadają jakie to wszystko sztuczne i przewidywalne, ale końcowe wyniki i tak wzbudzają ogromne ilości dyskusji. Tak więc do zobaczenia za rok, może będzie ciekawiej.