Przerost formy nad treścią. Tak najkrócej można skwitować film Take Shelter. Twórcy mieli ambicję na stworzenie czegoś poważniejszego, wybijającego się na tle amerykańskiej papki. Szanse na sukces były całkiem spore, patrząc chociażby na obsadę. Jednak w ostatecznym rozrachunku, wyszło dosyć słabo, głównie ze względu na to, że twórcy zbyt mocno skupili się na kręceniu poważnego dzieła, za wszelką cenę chcąc pokazać coś dającego do myślenia, zapominając o tworzeniu filmu, który trafiłby i zapisał się w świadomości widza.
Głównym bohaterem filmu jest Curtis. Razem z małżonką i głuchoniemą córką tworzą szczęśliwą rodzinę. Sielanka w pewnym momencie zostaje przerwana. Mężczyznę zaczynają nękać koszmary zwiastujące apokalipsę. Z początku ignoruje problem, jednak po kilku nocach sytuacja staje się coraz bardziej poważna, a Curtis coraz bardziej przerażony i opętany swoimi wizjami. Decyduje się porzucić wszystko i zbudować tytułowy schron, mający ochronić jego i jego najbliższych przed zbliżającą się burzą.
Przez cały film miałem wrażenie, że twórcy zapomnieli o widzu i robią film dla siebie. Akcja jest prowadzona naprawdę powoli, przeplatana masą niepotrzebnych scen, nie wnoszących nic co mogłoby zmienić końcowy wygląd produkcji. Poza kilkoma momentami, kiedy aktorzy faktycznie mogą pokazać swój warsztat i na ekranie dzieje się cokolwiek, wieje nudą. Wiadomo, scenarzysta miał wizję na ambitny film, chciał to pokazać w mądry, poważny sposób, ale w ostatecznym rozrachunku wyszło nijak. Nie ma tu kompletnie nic, co mogło by na dłuższy czas przyciągnąć uwagę widza. Jasne, każdy może film interpretować na swój sposób (chociażby te apokaliptyczne sny głównego bohatera, nawiązujące do Biblii), jednak ja, doszedłem do wniosku, że treść została przerośnięta formą. Miało być mądrze i ambitnie, wyszło takie nie wiadomo co.
Na szczęście jest druga strona medalu, a mianowicie aktorzy. Co prawda Jessica Chastain i Micheal Shannon grają na tyle, na ile pozwala im scenariusz, jednak udało im się wykorzystać kilka lepszych momentów na pokazanie swojego warsztatu. Warto wspomnieć o drugoplanowym występie Shea Whighama. Znani z genialnego serialu HBO Boardwalk Empire, Shannon i Whigham, w tym filmie stworzyli genialną „parę”. Kwintesencją tego jest scena w jadalni, kiedy dobitnie widać jaki potencjał drzemie w ich obu.
Nie ukrywam, że zawiodłem się na tym filmie. Patrząc na obsadę spodziewałem się czegoś więcej. O wiele więcej. Jednakże, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – film jest dowodem, że w USA można za stosunkowo niewielkie pieniądze (budżet około 5 mln $) zrobić film ze znanymi nazwiskami, dodatkowo aspirujący do miana „ambitnej rozrywki”. Co prawda, wyszła z tego finansowa klapa (zarobiono niecałe 4 mln $), ale to raczej ze względu na słabą postawę twórców, aniżeli aktorów, którzy kiedy tylko mogą, starają się wycisnąć jak najwięcej.
OCENA - 4,5/10