Niedawna ceremonia rozdania Oscarów zmusiła mnie do corocznych przemyśleń dotyczących całkowicie zignorowanych prze krytyków i publiczność filmów minionego roku. Zdaję sobie sprawę, że takie rankingi można robić praktycznie co roku i rokrocznie będą obfitowały w masę dobrych tytułów. Z tym, że mimo zawsze jakiś kawałek tortu przypadnie nawet tym największym przegranym. Co by daleko nie szukać – w moim prywatnym TOP3 za rok 2011 znalazły się dwa ciekawe tytuły. Drive z Ryanem Goslingiem oraz Wstyd z najlepszą rolą męską od czasów Aż poleje się krew. Oba filmy, poza kilkoma mniej komercyjnymi festiwalami, zostały zlane od góry do dołu. I to bynajmniej nie przez formę – owszem, oba są adresowane do nieco starszej widowni (zwłaszcza Wstyd), ale to nadal najwyższych lotów kino, wprowadzające mocny powiew świeżości do świata zdominowanego przez durnowate blockbustery oraz komedie romantyczne. Nie zmienia to jednak faktu, odnosząc się zwłaszcza do Drive’a, że filmy wyrobiły sobie renomę u publiczności i do teraz są często wspominane. Gorzej jest w przypadku Zabić, jak to łatwo powiedzieć (ang. Killing Them Softly) – nie dość, że film został przyjęty stosunkowo chłodno przez ogólną krytykę, to także nie przypadł do gustu publiczności – a już na pewno polskiej. W kraju nad Wisłą tytuł przeszedł przez multipleksy bez jakiegokolwiek rozgłosu. A szkoda, bo jest to rodzaj kina które coraz trudniej znaleźć na dzisiejszych ekranach.
Na początku poznajemy dwóch przygłupawych bandziorów planujących napad na członków mafii podczas gry w pokera. Wszystko idzie po ich myśli, zadowoleni dzielą się łupem i każdy udaje się w swoją stronę. W tym samym czasie, księgowy mafii wynajmuje płatnego zabójcę aby ten doszedł do tego kto okradł jego chlebodawców oraz wymierzył narwańcom karę. Prosta fabuła jest tylko pretekstem do przekazania kilku ważnych prawd.
Wracając do ostatniego zdania pierwszego akapitu – coraz ciężej mamy przyjemność oglądać tego typu filmy. Oparte wyłącznie na dialogach, świetnej grze aktorskiej i świetnie zbudowanemu klimatowi. Jest to kino niesamowicie realistyczne i aktualne. Na wstępie warto wspomnieć o warstwie moralizatorskiej scenariusza, która stanowi ważny człon produkcji. Co kilka minut w tle słyszymy wypowiedzi polityków na temat sytuacji finansowej Stanów, mogąc jednocześnie odnieść wszystkie te słowa do nastrojów panujących na całym świecie. Bez dwóch zdań, zmusza to do przemyśleń. Cały ten misterny i niezwykle oryginalny zabieg podsumowuje w ostatniej scenie świetny Brad Pitt znamiennymi słowami - In America, you're on your own. America is not a country. It's just a business. Taka krótka kwestia, a tak świetnie puentująca cały wydźwięk filmu. Bez zbędnego upiększania, stawiając sprawy w jaskrawym świetle prawdy, obnażając całą otoczkę słynnego american dream.
Co jeszcze mnie urzekło? Klimat wszechobecnego brudu, biedy i bezradności. Już pierwsza scena powoduje że robi nam się zimniej i jeszcze głębiej zanurzamy się w fotelu. Na pewno uwagę wielu z was zwróciła cena za jaką Coogan miał wykonać swoją robotę – 15 tysięcy dolarów. Amerykańscy twórcy w swoich produkcjach przyzwyczaili nas do kwot co najmniej o dwa zera większych. Widać, że mamy do czynienia z czymś czego jeszcze nie było. Warto wspomnieć o kilku brutalnych scenach, nakręconych profesjonalnie i ciekawym stylu.
Cała ta wizja Andrew Dominika nie była chociażby w połowie tak perfekcyjnie zrealizowana gdyby nie aktorzy. Brad Pitt w roli Jackiego Coogana wypadł perfekcyjnie – sposób w jaki mówił oraz jak się zachowywał, a także jego cały wizerunek sprawiły, że wykreował postać w którą faktycznie można uwierzyć. I ten wszechobecny papieros, nie jestem pewien czy było choćby jedno ujęcie gdzie pojawił się bez peta między palcami. Idealne tło stworzyły postacie drugoplanowe, zwłaszcza dwójka poszukiwanych złodziei oraz ich szef. Po raz kolejny zwracam uwagę na bijący zewsząd autentyzm – pomimo tego iż cała ta trójka ma naprawdę nikłą smykałkę do napadów i całego nielegalnego fachu, a ich zachowanie momentami budzi uśmiech politowania, nie popadają oni w groteskę. Są śmieszni, ale z umiarem. A momentami, zwłaszcza podczas napadu, naprawdę można poczuć do nich pewnego rodzaju respekt. Epizodem który bardzo mocno zapadł mi w pamięć był występ Jamesa Gandolfini , grającego starego kumpla Brada Pitta. Pomijając to, że w ciągu zaledwie kilku scen stworzyli perfekcyjny duet, a ich dialogi nie pozwalały oderwać się od ekranu, postać grana przez Gandolfiniego po prostu urzekała. Prostotą, szczerością, wypaleniem. Pod płaszczykiem stereotypowego „rozładowywacza napięcia” aktorowi udało się stworzyć postać przewyższającą inne, podobne sobie postacie o kilka klas.
Andrew Dominik w swoim najnowszym filmie pokazuje świat takim jakim naprawdę jest. Wizerunek przestępców odbiega od stereotypu którym zaszczepiło nas Hollywood, a cała otoczka z którą obcujemy przez cały seans daleko jest od sportowych samochodów, wykwintnych restauracji czy ogromnych willi będących tłem w tego typu produkcjach. Reżyserowi pod przykrywką prostej historii o dwójce pechowych złodziei udało przemycić się, w bardzo intrygujący i sprawny sposób, kilka trafnych prawd o współczesności. Nie tylko to jest powodem dla którego warto przyjrzeć się Zabić, jak to łatwo powiedzieć. Jest to dzieło opierające się na subtelnie napisanych dialogach, świetnie wypracowanej atmosferze towarzyszącej przez cały seans oraz genialnej obsadzie. A wszyscy wiemy, że dzisiejszym kinie coraz ciężej jest znaleźć te czynniki. Współcześni twórcy, ale także i widz, w przeciwieństwie do Jackiego Coogana i Andrew Dominika, nie cenią sobie subtelności, chcąc mieć wszystko wyłożone na tacy, do tego upiększone kilkoma efektownymi wybuchami.
OCENA - 8/10