Człowiek o żelaznych pięściach - nie tak łatwo skopiować Tarantino - k42a_ - 23 czerwca 2013

Człowiek o żelaznych pięściach - nie tak łatwo skopiować Tarantino

Kiedy za reżyserkę zabiera się ktoś z całkowicie innej bajki rzadko kiedy efektem takich eksperymentów staje się coś dobrego. Tym razem przygody za kamerą chciał doświadczyć amerykański muzyk, RZA. Trzeba przyznać, że do sprawy podszedł poważnie, bo sam napisał scenariusz do produkcji, a także obsadził siebie samego w roli głównej. Zapowiadało się nawet ciekawie, dodając jeszcze fakt, że na liście płac pojawiły się takie osobistości jak Russel Crowe czy Lucy Liu, a film reklamowany był nazwiskiem Quentina Tarantino.

Zostajemy przeniesieni do małej wioski w feudalnych Chinach. Żyje w niej szanowany kowal, zaopatrujący w broń wrogie klany. Kiedy zostaje zamordowany przywódca jednego z nich, zaczyna się lokalna wojenka.

I to tyle jeśli chodzi o fabułę. Co prawda opisałem pierwszy kwadrans filmu, ale w dalszej części nie mamy niczego innego poza bezsensownymi walkami i sztywnymi dialogami, prowadzącymi do niczego. Scenariusz poległ po całości. Miało być w stylu mistrza Tarantino, a wyszło sztucznie i nieudolnie. Dialogi momentami rażą swoją głupotą i sztywniactwem. Sama historia również nie porywa, a kilka rozwiązań fabularnych przyprawia o ból głowy. Owszem, gdyby zabrał się za to ktoś z odpowiednim wyczuciem klimatu i stylu dałoby się ukulać coś sensownego. W ogóle, sam fakt reklamowania filmu nazwiskiem Quentina Tarantino jest naprawdę bardzo tanim chwytem. Amerykański twórca nie ma z tą produkcję kompletnie nic wspólnego. Jedyne co nasuwa mi się na myśl, to fakt, że współtwórcą scenariusza (to, że do napisania takiego debilizmu potrzeba było dwóch osób ociera się o śmieszność)  jest Eli Roth, dobry znajomy Tarantino.

Za to ciekawie wypadł w swojej roli Russel Crowe. Bardzo dobrze odnalazł się w swojej postaci. Podszedł do tego z odpowiednim dystansem, w jakimś stopniu próbując załapać niewyraźną konwencję reżysera.

Właśnie, konwencja. Miało być lekko, śmiesznie, brutalnie, nietypowo i z przymrużeniem oka. Wyszło bardzo ciężkostrawnie. Kompletnie nie trafiona muzyka (RZA zapewne doszedł do wniosku, że jeśli Tarantino w westernie znalazł miejsce dla rapu, to czemu u niego ma to nie wypalić), wylewająca się zewsząd sztuczna krew i spora garść ciężko przyswajalnych tekstów, które zapewne miały wywołać uśmiech. RZA rzucił się z motyką na słońce. I rzecz jasna poległ.

Mówi się, że Tarantino kręci bardzo proste kino, rzadko kiedy dodając coś od siebie. A jednak, mimo to ciężko chociaż częściowo skopiować jego styl. Rzadko który filmowiec ma tak nietypowy styl i wyczucie smaku. Widać było, że Russel Crowe dobrze czuje się w takiej konwencji i chętnie zobaczyłbym go w następnym projekcie amerykańskiego reżysera. Wypada też podziękować RZA, że zgodził się skrócić swoje dzieło z niespełna czterech godzin na niecałe półtorej.

OCENA - 3/10

k42a_
23 czerwca 2013 - 19:14