Po udanej akcji schwytania najbardziej poszukiwanego terrorysty ostatnich kilkudziesięciu lat, Osamy bin Ladena, kwestią czasu było powstanie filmu opartego na kanwie tej historii. Historii, którą tak naprawdę znamy tylko z mediów. Mało kto zdaje sobie sprawę co tak naprawdę działo się za kulisami tego przedsięwzięcia, ile osób musiało za to zginąć, a ile poświęciło spory kawałek życiorysu na poszukiwania. Już 18 miesięcy po wielkim zwycięstwie amerykańskich służb wywiadowczych na ekranach pojawił się Wróg numer jeden. Film, otoczony wieloma kontrowersjami, obsypywany sporą ilość nagród, ale co najważniejsze – nie będący propagandową laurką jaką Stany Zjednoczone mogły wystawić sobie samym.
Trudnego zadania przedstawienia przeciętnemu widzowi polowania na bin Ladena podjęła się Kathryn Bigelow. Reżyserka, znana nie od dziś, ale której nazwisko stało się faktycznie ważne w roku 2008, kiedy to premierę miał jej The Hurt Locker. Rzetelne kino wojenne, sprawnie zrealizowane, dobrze napisane i ciekawie zagrane. Wiedząc, że to właśnie ją wybrano do wyreżyserowania Wroga numer jeden, moje oczekiwania strasznie wzrosły. Kto jak kto, ale Bigelow w takich tematach czuje się naprawdę dobrze i potrafi znaleźć złoty środek pomiędzy bezmózgą sieczką wysławiającą pod niebiosa amerykańskie siły zbrojne, a poważnym, momentami nawet kameralnym ale nie owijającym w bawełnę kinem. I po raz kolejny wyszła z tego obronną ręką – Wróg numer jeden stara się pokazać (w miarę możliwości) tak jak pościg za bin Ladenem naprawdę wyglądał. Całość jest bardzo realistyczna, czego apogeum ma miejsce w rewelacyjnie nakręconych scenach obławy wojsk na dom bin Ladena. Sprawne zmienianie ujęć czy widoków z kamery normalnej na noktowizyjną może się podobać, a co najważniejsze pozwala wczuć się w historię widzianą na ekranie. Jak już wcześniej wspominałem, Bigelow nie ma widza za durnia i stara się przedstawić wszystko najrzetelniej jak można – cała otoczka związana z CIA, obozami wojskowymi czy chociażby scenami przesłuchań wygląda naprawdę prawdziwie. Co prawda, nie słyszałem żeby produkcję filmu miał wspierać rząd czy jakieś amerykańskie służby (tak jak np. w Transformersach, ale tam też jankeskie wojsko w każdej możliwej scenie jest ukazywane jako ostatnia nadzieja na przeżycie ludzkości), ale to tylko dowód, że warto być sprawiedliwym dla widza oraz skrupulatnym i nakręcić coś co nie będzie raziło głupotą i amatorskim wykonaniem. Oczywiście, znalazło się miejsce dla osławionych scen tortur – które dają do myślenia, ale były niezbędne, żeby film miał dosyć mocną wymowę. Ktoś może powiedzieć, że to nic w porównaniu z tym co CIA faktycznie robi podczas przesłuchań, ale trzeba mieć tez na uwadze fakt iż film ma na siebie zarobić, a wiadomo – im większa brutalność, tym wyższa kategoria i mniejsze wpływy z box office’u. Nie zmienia to faktu, że tych kilka scen zostało potraktowane bardzo na poważnie i zwracają na siebie uwagę, nie siląc się przy tym na tanie szokowanie.
W tym momencie warto wspomnieć o czysto technicznych aspektach filmu. Nie mamy do czynienia z kinem wojennym w pełnym tego słowa znaczeniu (vide Szeregowiec Ryan), ale znalazło się miejsce na kilka wybuchów czy strzelanin i wygląda to naprawdę profesjonalnie. Mało tego, nie wiem czy to faktycznie zasługa filmu czy może niesamowitego systemu audio w kinie, ale warto zwrócić uwagę na dźwięk. Zwłaszcza przy tych głośniejszych i bardziej „ruchliwych” scenach – zdaję sobie sprawę, że w dobie dzisiejszych blockbusterów to standard, ale Wróg numer jeden to w ogóle jakiś inny poziom. Momentami mega głośno, zawsze strasznie czysto i realistycznie, na takie coś chce się iść do kina.
Pisząc o Wrogu numer jeden na dwa tygodnie przed ceremonią rozdania Oscarów nie można nie wspomnieć o jego szansach w najważniejszych kategoriach. I obawiam się, że większość nominacji dla filmu przypadło tylko i wyłącznie z tego faktu iż produkcja pod wieloma względami trafia w gusta Akademii – porusza bardzo aktualny i delikatny temat, reżyseria Kathryn Bigelow (o dziwo bez nominacji) i w roli głównej obsadzono Jessikę Chastain. Jest jedną z moich ulubionych aktorek, ale niestety w tym przypadku nie ma miała za wiele do pokazania. W niektórych scenach robiła co mogła, ale scenariusz został skonstruowany w taki sposób, że jej bohaterka, mimo, że główna, została potraktowana po macoszemu. Poza życiem zawodowym nie wiemy o niej kompletnie nic. Widzimy jak z czasem pogoń za bin Ladenem staje się jej obsesją, z wrażliwej, wystraszonej młodej agentki staje się osobą nie widzącą nic poza swoim biurkiem. Dobitnie pokazuje to ostatnia scena, kiedy na pytanie pilota „gdzie chce lecieć” odpowiada ciszą i pojedynczymi łzami. Rola rzecz jasna dobrze zagrana, ale na Oscara to chyba trochę za mało. Ba, jak dla mnie tegoroczną kategorię zniszczyła pani Emmanuelle Riva i to jej należy się statuetka, ale to już temat na inny wpis… Drugi plan również jakiś tam jest, ale specjalnie nie przyciąga uwagi, co najwyżej w początkowych scenach, kiedy widzimy postać graną przez Jasona Clarke’a jako głównego torturującego. Jego czyny naprawdę wzbudzają zgoła różne emocje – z jednej strony wiadomo na czym tak naprawdę mu zależy i to usprawiedliwia jego nieludzkie zachowanie, ale z drugiej strony bezkompromisowość i brutalność ukryta za tą sympatyczną twarzą daje do myślenia. Nie można zapomnieć o świetnym epizodzie Jamesa Gandolfini jako szefa CIA. Postać wrzucona do scenariusza trochę w formie żartu, ale dająca radę i pomimo chyba zaledwie trzech scen z jej udziałem, daje się zapamiętać.
Pisząc tę recenzję nabrałem przekonania, że scenarzysta w osobie Marka Boala troszkę poległ, nie mogąc się zdecydować o czym tak naprawdę chce pisać – skupił się na samej akcji poszukiwania bin Ladena i ujawnieniu jej kulis, zapominając kompletnie o postaciach, którymi mógłby żyć film i które przyciągałyby widza. Zadanie którego podjął się scenarzysta było faktycznie karkołomne, bo ciężko było nakręcić film stricte o polowaniu na terrorystów oczami całej organizacji, chcąc jednocześnie mieć bohaterów z którymi widz zżyłby się. Zawsze gdzieś się przewijają w tle, ale rzadko kiedy rzeczywiście można się do nich przywiązać. Jak to się mówi – wóz albo przewóz – Mark Boal wybrał i wóz i przewóz. Na dodatek, pisząc scenariusz w takich klimatach, nie dało się uniknąć kilku dłużyzn, podczas których prowadzone są dialogi, może i sensowne, ale nużące widza. Czasem spowalniają akcję, ale głównie wybijają z rytmu. Wszystko to jednak wynagradza ostatnie 30 minut filmu – jest akcja, napięcie (pomimo tego iż znamy zakończenie), rzetelność i emocje. Co jest swego rodzaju paradoksem, mając na uwadze okoliczności w jakich powstawał scenariusz. Historia którą widzimy na ekranie była napisana sporo czasu przed wytropieniem bin Ladena, a sam film miał mieć formę anty-amerykańską, krytykującą ogólnonarodową obsesję na punkcie terrorysty. W wyniki zaistniałej sytuacji musiały zostać wprowadzone pewne poprawki i to dzięki nim mamy okazję oglądać świetne sceny z udziałem wojska, podczas obławy w Pakistanie.
Wróg numer jeden rozwiał moją najpoważniejszą obawę – nie stał się filmem-laurką, wystawioną CIA, a Kathryn Bigelow udowodniła, że w współczesnym kinie wojennym czuje się jak ryba w wodzie. Wszystko zostało przedstawione rzetelnie i na tyle jasno iż widz może wyciągnąć jakieś wnioski oraz spory materiał do przemyśleń. Całość dopełnia realizacja na najwyższym poziomie. Jedyne co boli to droga jaką obrał Mark Boal przy tworzeniu scenariusza – nie wykorzystał potencjału drzemiącego w aktorach, skupiając się na jak najbardziej skrupulatnym przedstawieniu kilku lat które Stany Zjednoczone poświęciły na poszukiwania jednego z największych terrorystów naszych czasów.
OCENA - 7/10
Polecam jeszcze ciekawą interpretację Nothing else matters Metalliki, użytą niestety tylko w zwiastunie: