Osoby Quentina Tarantino nie trzeba przedstawiać nikomu, kto choć trochę interesuje się kinem. Niepokorny reżyser, od momentu swojego debiutu w 1992 nie schodzi z ust kinomanów, a każdy jego film wyczekiwany jest z ogromną niecierpliwością. Owszem, ma w swoim dorobku kilka filmów dobrych, odstających od największych dzieł typu Pulp Fiction czy Wściekłe psy, ale już samo to świadczy o niesamowitej klasie reżysera - skoro za słabsze punkty jego filmografii uważa się tytuły powszechnie przyjęte za dobre czy też poprawne, wiadomo, że siadając do każdego nowego filmu autorstwa Tarantino można spodziewać się rozrywki najwyższych lotów.
Od pewnego czasu amerykański reżyser stara się tworzyć filmy będące hołdem dla jego ukochanych gatunków. Dzięki temu mieliśmy przyjemność oglądać japońskie kino z domieszką gore czyli Kill Bill, film o psychopatycznym kierowcy w stylistyce kina klasy B - Grindhouse i kino wojenne odchodzące od schematów - świetne Bękarty wojny. Tym razem Tarantino zapuścił się w klimaty Dzikiego Zachodu i w efekcie tego romansu z westernem powstał Django.
Fabularna budowa filmu jest dosyć nietypowa. W niecałym trzygodzinnym seansie Tarantino zawarł tyle materiału, że widz nie ma czasu na chwilę wytchnienia czy chociażby spojrzenie na zegarek. W wir historii zostajemy wrzuceni w momencie kiedy dr King Schultz, pochodzący z Niemiec dentysta przekwalifikowany na łowcę głów, wykupuje (w dość nietypowy sposób) Django, czarnoskórego niewolnika. Nowy nabytek ma mu pomóc w złapaniu braci Brittle. I w tym momencie mamy materiał na cały film, ale w nie w przypadku Tarantino. Ten wątek zostaje rozwiązany po pół godzinie, a my coraz głębiej zagłębiamy się w akcję. Panowie dochodzą do wniosku, że wspólna praca im odpowiada i zaczynają zarabiać w duecie. Ich droga nieuchronnie prowadzi do Calvina Candiego, handlarza niewolników i właściciela Candylandu, ogromnej plantacji, na której przebywa żona Django, Broomhilda. Co dzieje się dalej nie zdradzam, wiedźcie jednak, że się dzieje i to dużo.
Napiszę wprost - film mnie urzekł. Od początku do końca nie mogłem oderwać wzroku od ekranu, czy to przez świetnie nakręconą scenę, genialny dialog, rewelacyjne ujęcie czy idealnie dopasowaną muzykę. W Django wszystko tworzy jedną, spójną całość, w której ze świecą szukać słabych punktów. Tarantino na jednym planie udało się zebrać genialną obsadę, którą on sam genialne poprowadził - Christoph Waltz w roli niemieckiego dentysty sprawdza się znakomicie. Może sama rola nie jest tak wyrazista jak Hansa Landy z Bękartów, mimo to w niektórych momentach niemiecki aktor dosłownie kradnie film, zwłaszcza w pierwszych kilkudziesięciu minutach. Dwójka czarnych charakterów - Leonardo DiCaprio i Samuel L. Jackson - dopełniają się znakomicie. O ile ten pierwszy zagrał po prostu bardzo dobrze, o tyle L. Jackson momentami kradnie film. Jego teksty i mimika są wręcz genialne. Po części to zasługa scenariusza, nie można jednak odmówić czarnoskóremu aktorowi charyzmy. Najbardziej z całej tej ekipy obawiałem się występu Jamiego Foxxa jako tytułowego Django - bezpodstawnie. Jego postać da się lubić, w niektórych scenach ma swoje momenty, a na dodatek posiada świetny image. Nic dodać, nic ująć, chętnie zobaczę Christopha Waltza po raz kolejny odbierającego nagrodę Akademii.
Jako, że sam film był częścią maratonu poświęconego twórczości reżysera, dobitnie zauważyłem jedną rzecz - Tarantino w każdym filmie ma genialną, pasującą do każdej sceny muzykę. Nie inaczej było tym razem - już sam motyw przewodni wrył mi się w pamięć i cały czas gdzieś go tam słyszę. Znalazło się miejsce dla kilku spokojniejszych kawałków czy nawet rapowego epizodu, wszystko to jednak idealnie wkomponowało się w konwencję westernu okiem Tarantino. Styl filmu podkreślały też charakterystyczne, mające w sobie to coś ujęcia, niewspominając już o kilku genialnych scenach, które od teraz będą kojarzone z Django. Wspomnę chociażby o kłótni o maski chłopaków z Ku-Klux-Klanu czy GENIALNIE nakręconą strzelaninę po której główny bohater zostaję ponownie schwytany. Nie wiem jak wam, ale dla mnie miłym akcentem był gościnny występ Tarantino, nie ograniczający się tylko do pomachania przed kamerą. Po raz kolejny urzekło mnie to, co w filmach amerykańskiego reżysera pojawia się od zawsze - nikt nie jest bez winy. Nikogo się tutaj nie oszczędza, krew i flaki leją się gęsto, nie ma żadnej fałszywej nuty.
Tarantino nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Oglądając jego filmy można się spodziewać rozrywki co najmniej dobrej. W Django pokazał, że wcale swoich najlepszych lat nie ma za sobą, Bękarty nie były jednorazowym wytryskiem genialnych pomysłów, i dalej dobrze czuje się w pokazywaniu na nowo swoich ulubionych gatunków filmowych. Django jest rozrywką na najwyższym poziomie, wciągającą na całe trzy godziny, z koncertowymi postaciami, klimatyczną muzyką i kilkoma momentami które faktycznie mogą stać się kultowe.
OCENA - 10/10
PS. Nie myślcie, że sypię dziesiątkami na prawo i lewo, ten film naprawdę na to zasłużył