Zabrało to trzy filmy, kilkanaście wywrotek dolarów, parę hektarów zielonego płótna na sceny z greenscreenem i więcej czasu ekranowego, niż Tolkien byłby w stanie sobie wyobrazić, ale w końcu przygoda Bilbo Bagginsa na srebrnym ekranie dobiegła końca. Nie będę ukrywał, że w związku tym odczuwam już smutek i tęsknotę – przynajmniej do czasu, aż Peter Jackson nie wyskoczy z jakimś autorskim projektem w uniwersum, co w mojej opinii jest tylko kwestią czasu. Zostańmy jednak na dłuższą chwilę przy Bitwie Pięciu Armii, zwieńczeniu sagi Hobbit. Jak na ostatni rozdział przystało, wymagania względem niego były najwyższe… Jest bardzo dobrze, ale nie mogę stwierdzić, żeby wszystkim podołało.