Od premiery pierwszego odcinka Life is Strange minęło całkiem sporo czasu. Gra francuskiego studia DONTNOD swego czasu nieźle namieszała zarówno na rynku tytułów epizodycznych skupionych na fabule, jak i na rynku gier ogółem. Teraz, z prequelem pod tytułem Before the Storm w drodze, a także po gościnnej wizycie Life is Strange w usłudze Playstation Plus, wydaje się, że nadeszła idealna pora na powrót do historii Max i zabawę w analizę. Skoro już większość graczy ma ten tytuł za sobą, myślę, że możemy spokojnie pomówić o zakończeniu – przez jednych uwielbianym, przez innych krytykowanym… Ale koniec końców całkiem przemyślanym, jeśli odrobinę zastanowić się nad tym, o czym gra opowiada między wierszami.
Cthulhu – fikcyjne monstrum, które dzięki kulturze zaczęło żyć własnym życiem. Do tego stopnia, że wielu ludzi doskonale kojarzy sylwetkę giganta o fizjonomii twarzy ośmiornicy, zaś mało wiedzą (lub, o zgrozo, kompletnie nic) o jego twórcy, którym był pisarz grozy H. P. Lovecraft. Jako człowiek prowadził żywot wyrzutka, nie pasującego do swojej epoki i o przestarzałych poglądach, więc nic dziwnego, że tak jego dokonania, jak i śmierć odbiły się niewielkim echem we właściwych mu czasach. Jednak jego proza, przechowana przez kolegów po fachu i szybko pokazana szerszej publiczności, zdobyła coś, o czym Lovecraftowi się nie śniło – uznanie oraz stałe miejsce na półce z klasykami. Pech chciał, że długi czas nie miałem okazji poznać żadnej z jego powieści. Aż w końcu natrafiłem na zgrabnie wydany zbiór „the best of” w bardzo dobrym przekładzie (książka „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”). Naturalną koleją rzeczy zostałem entuzjastą horroru Lovecraftowskiego i aż przeszły mnie ciarki, gdy przypomniałem sobie pewien fakt. Przecież gdzieś, kiedyś, coś mi mignęło o grze z wielce wymownym tytułem Call of Cthulhu: Mroczne Zakątki Świata…
Był podły, zimowy wieczór, kiedy Capcom niespodziewanie zapukał do moich drzwi. „Hej, drogi graczu, czy słyszałeś może o serii Monster Hunter?” – zagaił japoński producent. Owszem, słyszałem. Słyszałem też, że jest bardzo hermetyczna, a także nieprzystępna dla ludzi o włosach innych, niż czarne i oczach innych, niż skośne. Biorąc to wszystko pod uwagę, kiwnąłem głową, grzecznie podziękowałem i zacząłem ciągnąć za klamkę. Capcom jednak ze swadą zatrzymał drzwi butem i podjął kolejną próbę. „To nie tak, jak myślisz, teraz robimy Monster Huntera z myślą o zachodnim odbiorcy! I na dodatek zmierza on na duże konsole, a nie jakieś przenośne popierdółki. Patrz, dobry panie, tutaj jest darmowa beta. Żadnych haczyków, ściągnij i zagraj!”. Zmierzyłem wzrokiem oferowany podarek z etykietką Monster Hunter: World. Spojrzałem głęboko w maślane oczy developera, westchnąłem i rzekłem, bardziej do siebie, niż do niego: a w sumie, czemu by nie?
Produkcje Hideo Kojimy od zawsze były dalekie od gloryfikowania przemocy i konfliktów. Gry z serii Metal Gear Solid kręciły się wokół szpiegowskich intryg, działań zbrojnych i broni masowej zagłady, ale w ogólnym rozrachunku zaskakująco często uderzały w pacyfistyczne nuty. Co ciekawe, o wiele częściej robiła to rozgrywka niż scenariusz. Poczynając od MGS2: Sons of Liberty, gracz mógł starać się oszczędzić życie każdego napotkanego wroga, do pewnego stopnia włączając w to bossów – czy to poprzez najzwyklejsze w świecie unikanie konfrontacji (w końcu to seria skradanek), czy też ładując do pistoletu strzałki usypiające i gumowe kule. Najwyższe odznaczenie w każdej odsłonie, “Big Boss”, można było otrzymać dopiero za przejście gry bez zabijania ani jednej osoby. MGSV: The Phantom Pain, dotąd ostatnia wydana część serii, po kryjomu zmieniała wygląd protagonisty wraz z rosnącym licznikiem dokonywanych przez gracza zabójstw. Tkwiący w czaszce bohatera szrapnel wydłużał się, coraz bardziej przypominając diabelski róg, a plamy krwi na ubraniu nie zmywały się pomimo licznych pryszniców pomiędzy kolejnymi zadaniami. Proces był powolny, ale każdy, kto obierał w czasie misji ścieżkę przemocy, musiał się w pewnym momencie zorientować, że kierowana przez niego postać zaczyna wyglądać jak demon wojny.
O piątym przykazaniu nie zapomina również Death Stranding. Powiedziałbym wręcz, że podchodzi do zagadnienia w najbardziej odważny sposób spośród dotychczasowych gier Kojimy. W serii MGS w oszczędzaniu przeciwników widziałem zawsze własny interes. Parłem uparcie po ten emblemacik z napisem “Big Boss”*, dowód najwyższego poświęcenia i niebywałych zdolności, podbijający ego gracza równie skutecznie, co ubicie bez niczyjej pomocy wszystkich bossów w Bloodborne czy innym Dark Souls. Tymczasem w Death Stranding nie ma żadnej nagrody. Jest kara za zabijanie, ale nie taka znowu straszna. Teoretycznie więc nic mnie nie powstrzymywało, żeby choć raz, tak po prostu dla hecy, potraktować przeciwnika ostrą amunicją. W praktyce napotkałem opór ze strony własnego sumienia – gra bowiem tak umiejętnie operuje wątkami fabularnymi i mechanikami rozgrywki związanymi z zabijaniem, że wzbudza niechęć do samej idei mordu.
Wyjmijcie swoje okulary w rogowych oprawkach, włóżcie obcisłe spodnie, przywdziejcie na głowę zakurzony kaszkiet ojca z szafy. Przybierzcie mądry wyraz twarzy i łyknijcie jakiegoś smakowego latte, droższego niż cały Wasz obiad, bo dzisiaj pobawimy się w krytyków sztuki. Dużo się zwykło mówić o tym, że nasza branża na miano sztuki jak najbardziej zasługuje, ale gry popierające tę tezę zaczęły w większej liczbie się pojawiać dopiero po tym, jak nastąpił boom na produkcje niezależne. Dziś cofniemy się do początków tego trendu. Do czasów, gdy gry indie raczkowały, cyfrowa dystrybucja na konsolach była novum, a ludzie z Sony zwrócili się z prośbą do małego studia thatgamecompany, by sklecili dla nich trzy cudeńka. I tym sposobem, oprócz minimalistycznego Flow i zgarniającej liczne nagrody Podróży, otrzymaliśmy Flower, grę o snach kwiatów.
Piasek w zębach. Piasek w butach. Ból kręgosłupa, od bycia nieustannie przejeżdżanym przez kuriozalnie wyglądające czołgi. Tyłek obity od dziesiątek awaryjnych lądowań dwupłatowcem (tj. katastrof, ale technicznie rzecz biorąc to takie trochę lądowania). I bolesne wspomnienia bycia spopielonym żywcem, wysadzonym, przekłutym długaśnym bagnetem, czy – najnudniejsza opcja – rozstrzelanym wskutek własnej głupoty. Tyle wyniosłem z wymęczenia bety Battlefielda 1. Boże, jak ta wojna się zmieniła! Ale nie mówię tu tylko o klimatach, które przynoszą tak długo oczekiwany powiew świeżości względem współczesnych pól walki. Za całą tą kurtyną bagnetów, szarż konnicy, jeżdżąco-strzelających puszek Renault i innych dziwów miała miejsce całkiem znacząca zmiana w mechanice gry. Część z Was mogła tego nie dostrzec, jako że uwagę odciągają od mechanik wszystkie te pierwszowojenne fajerwerki. Ale od czego macie pismaków, nie mających co robić w życiu, poza analizowaniem gierek?
Najwyższy czas znów włożyć przybrudzone krwią rękawice, zarzucić na plecy płaszcz wielorybnika i chwycić w dłoń wysłużony nóż. Daud po raz kolejny wyrusza na łowy, stawka gry cały czas rośnie, a na szali ważą się nie tylko losy samego skrytobójcy, ale też całego cesarstwa. The Brigmore Witches kontynuuje historię podjętą przez The Knife of Dunwall i robi to z gracją, która każe mi pisać o tym rozszerzeniu prawie w samych superlatywach. Twórcy z Arkane zdecydowanie nie są zwykłymi rzemieślnikami, trzaskającymi DLC ot tak sobie (tzn. dla kasy). Realizują rzeczy, których nie myśleli umieszczać w oryginale, a zdaje się, że z każdą kolejną chwilą do głów wpada im więcej pomysłów na ciekawe wątki.
Zawsze kiedy rozmawiam z kimś o anime, uwielbiam skupiać się na ambitnych tytułach – w stylu Death Note, ostatnio oglądanego Psycho – Pass, starszego Triguna i im podobnych, gdzie fabuła, czy też projekt świata zasługują na naprawdę dużą pochwałę i spokojnie sprawdziłyby się jako podstawa dla innego medium. Udowodnić komuś nieobeznanemu z anime w rozmowie, że japońszczyzna też jest strawna, to budujące na duchu osiągnięcie. Czy Gurren Lagann - czy też Tengen Toppa Gurren Lagann, gdy bawimy się w pełne nazwy - nadaje się do nawracania duszyczek? Definitywnie nie. Posiada wszystkie te cechy, przez które wielu ludzi postrzega anime jako rozrywkę dla dzieci (ew. nerdów, jeśli mamy do czynienia z opinią kogoś bardziej wyrozumiałego). Ale wiecie co? Niech się wypchają swoim zdaniem, bo ten festiwal wariactwa ogląda się z wypiekami na twarzy.
Czy to błyskawica? Czy to odrzutowiec? (Czy to najbardziej oklepany wstęp, jaki mogłem wybrać?) Nie! To Sonic, jedyny w swoim rodzaju ponaddźwiękowy jeż, który… Chyba złapał zadyszkę. Czy może raczej wypluwa płuca od dobrych kilku lat*, z wybitnym nasileniem dolegliwości po ostatnim Sonic Boom. Jeśli ktoś nie śledził recenzji: po premierze było takie BOOM, że nawet najzagorzalsi fani jeża chyba nie chcieli szukać resztek grywalności w leju po wybuchu. Ale mniejsza z tym. Wokół Sonika krążyłem myślami z tego powodu, że liczyłem na zapowiedź nowego tytułu z serii na E3. Jako że SEGA zrobiła to, co robi najlepiej – czyli mnie rozczarowała i nie pokazała nic – postanowiłem zagrać w coś z czasów, kiedy jeszcze mieli własną konsolę, żeby klepać na nią Soniki. I tym sposobem na mój dysk zawitało Sonic Adventure 2.
Strzelisty, futurystyczny budynek. Każda ze ścian przeszklona, całość błyszczy się na pół miasta, będąc świadectwem pracy czyściciela szyb, niezmordowanego pana Wandera – w przeszłości również wspinał się na kolosy (tyle że nie betonowe), więc można rzec, że pozostał w swoim fachu. Zostawmy go jednak w spokoju i spójrzmy w dół. Mamy sam środek dnia pracy, niemniej ze względu na nieznośny upał każdy, łącznie z ochroną, szuka okazji do migania się od swoich obowiązków. Nagle na teren firmy luzackim krokiem wchodzi metaliczna postać. Ameratsu, niedawno zatrudniony pies stróżujący – a właściwie to stróżująca suczka – na chwilę się ożywia, mierzy gościa nieufnym wzrokiem, jednak szybko traci zainteresowanie i wraca do cienia. Nasz tajemniczy jegomość odpala papierosa i, wbrew wszelkim manierom, wkracza w obłokach dymu do klimatyzowanego biurowca.
Edgar Allan Poe, poza zapisaniem się w historii amerykańskiej literatury swoją niepokojącą twórczością, miał również okazję bawić się w krytyka literackiego. Jak to krytyk, równając z ziemią część dzieł i wychwalając inne, rozkładał te utwory na czynniki pierwsze i szukał elementów, które decydowały o ich wartości. Opierając się na wynikach tych analiz, a także na doświadczeniach wyniesionych z klecenia własnych tekstów, Poe napisał esej „ The Philosophy of Composition”, w którym to wykładał, jego zdaniem, najwłaściwszy sposób kreacji utworów. Był rok 1846. Ponad półtora wieku później w czytnikach konsol wylądowało Dishonored 2 i gdyby ktoś wyrwał Edgara Allana Poego z grobu i pokazałby mu grę, zakrzyknąłby on niechybnie “cóż za bliska mojej filozofia projektowania!”.
Może nie każdego to zainteresowało, a już na pewno nie każdy miał okazję tego doświadczyć, ale nie tak dawno sieć ogarnął straszny hype na pewną "odcinkową" produkcję. I nie mam na myśli jednego z tych serialowych tytanów ostatnich miesięcy – Gry o Tron czy też Breaking Bad… Co nie zmienia faktu, że wokół pojęcia „tytan” całość się kręci. Większość entuzjastów japońszczyzny pewnie już zorientowała się, o czym piszę. Anime Attack on Titan lub, jakby woleli puryści, Shingeki no Kyojin bardzo szybko zdobyło sobie spore grono fanów, wliczając niżej podpisanego. Jako że niedawno skończyła się nam pierwsza seria, chyba nie będę miał lepszego momentu, by podsumować swoje wrażenia z cotygodniowych seansów z tytanami.
Taki szmat czasu po premierze… Gdy ograłem pełnoprawnego następcę – Infinite – gdy wszyscy już dawno przestali się nim podniecać – ja dopiero zabrałem się za pierwszego Bioshocka. I stojąc w obliczu napisania recenzji, czuję się naprawdę głupio. Tyle ochów, achów, artykułów i wszystkiego innego zdążyło się już przewinąć przez sieć, że mówienie czegokolwiek więcej i tak będzie powtarzaniem raz już wypowiedzianych rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że po przejściu spacerem przez Rapture jedyne, co dudni mi w głowie, to ciche „would you kindly write this review?”. A, jak wiadomo, pewnym rzeczom po prostu nie sposób się sprzeciwić…
Historia Corvo została zamknięta, Dunwall opuścił chaos… Lub też nie, w zależności od wersji wydarzeń. Co jednak zrobić z tak bogatym uniwersum, które aż prosi się o umieszczenie w nim kolejnych historii? Można by sklecić coś z „dwójką” w tytule. Jednak zamiast zapowiedzi sequela otrzymaliśmy jeden pakiet wyzwań oraz dwa rozszerzenia fabularne pod postacią DLC. Mimo to ja wolałbym nazywać je po prostu dodatkami. „DLC” większości zdecydowanie kojarzy się z wyciąganiem od graczy kasy, tymczasem w tym przypadku otrzymujemy soczysty kawałek mięska, taki od serca. Świadczy o tym już pierwsze rozszerzenie – The Knife of Dunwall.
Złote czasy PS2 przypadły na lata mojego dzieciństwa. Nie będąc zbyt wybrednym i wyedukowanym konsumentem, po gry sięgałem wedle reguły „hmmm to będzie o czymś fajnym, na pewno o czymś fajnym”. Jakoś szczęśliwie się trafiło, że spośród wielu gier aspirujących do miana fajnych trafiałem na Ratcheta, Jaka, Tekkena itd., które dobre były nie tylko z okładki i lakonicznego opisu na odwrocie pudełka. I trafiłem również na Burnouta. Jak mały szczyl mógłby przeoczyć grę, w której rozbija się superszybkie samochody? Spełnienie marzeń – pomyślałem – i targnąłem się na Burnout 3: Takedown.