Fortnite: Battle Royale - bezczelna kopia PUBG czy ciekawa alternatywa? - Montinek - 21 października 2017

Fortnite: Battle Royale - bezczelna kopia PUBG, czy ciekawa alternatywa?

Jeśli śledzicie regularnie newsy związane z naszą branżą, z całą pewnością mieliście okazję zaobserwować szaloną gonitwę liczb, jaką uprawia Playerunknown’s Battlegrounds. Kolejne bite rekordy sprzedaży i aktywnych naraz graczy nie pozostawiają wątpliwości – hitem tego sezonu jest tryb rozgrywki battle royale. Pojawienie się kolejnych gier tego typu było kwestią czasu. A mimo to zostałem wzięty z zaskoczenia, bo w życiu nie spodziewałbym się ataku ze strony Epic Games i ich Fortnite’a (gry opartej o tryb hordy, obecnie w płatnej wersji „early access” z planami przejścia na free to play w momencie ukończenia prac). I dobry panie, cóż to za atak! Przy okazji premiery Fortnite: Battle Royale zostały wytoczone najcięższe działa marketingu: darmowość – bowiem żeby zagrać nie trzeba mieć wykupionej „podstawki” – oraz obecność na wszystkich trzech wiodących platformach. Na efekty twórcy nie musieli długo czekać. Nie tak dawno pochwalili się, że ich produkcja przyciągnęła już blisko dziesięć milionów graczy. W zaledwie kilka tygodni!

Nie można jednak tego sukcesu mierzyć tą samą miarą, co w przypadku PUBG. Epic Games jako swój cel obrało tych wszystkich graczy, którzy zainteresowani są formułą rozgrywki zaproponowaną przez „gracza nieznanego”, ale z różnych względów nie mają jak zagrać w Battlegrounds. Typowym przedstawicielem tej populacji jestem ja sam – mój komputer prawdopodobnie nie przeżyłby odpalenia PUBG nawet na najsłabszych ustawieniach. Jakby tego było mało, przy jesiennych wydatkach mój portfel nie przeżyłby steamowej ceny gry. „Battle Royale na PS4 za darmo? No przecież, że biorę!” – wykrzyknąłem i dodałem Fortnite’a do kolejki ściągania. W sieci liczne głosy określają ten tytuł klonem Battlegrounds dla biedaków… Nie wiedzą jednak, że zamiast odstraszać od Fortnite: Battle Royale, takim opisem tylko do niego zachęcają.

Gdy potrzeba wielka, to żadne przeszkody ani złe warunki mnie nie zniechęcą... Że tak się odwołam do mojej potrzeby zagrania w jakieś battle royale.

Na starcie trzeba internetowym krzykaczom przyznać jedno: Fortnite: Battle Royale rzeczywiście mocno zżyna od PUBG. Wcale nie trzeba mieć za sobą dziesiątek godzin w „jedynym słusznym” battle royale’u, żeby dostrzec podobieństwa, te bowiem dotyczą nawet najbardziej podstawowych elementów rozgrywki. Choćby taki interfejs – paski życia i tarczy, w podstawowym trybie Fortnite’a widniejące w lewym górnym rogu, przeskoczyły idealnie na środek, przy dolnej krawędzi ekranu, jak to ładnie wymyślił sobie Player Unknown. Jeszcze mocniej widać inspirację w tym, jak gracze są przygotowywani do startu. Zanim rozpocznie się runda, na czas dołączania kolejnych graczy aż do liczby około stu, wszyscy oczekują w lobby położonym na małej wysepce odseparowanej od głównego obszaru gry. W obrębie tej lokacji porozrzucane są karabiny, które możemy wypróbować „na sucho”, jako że zadawanie obrażeń do czasu rozpoczęcia rundy jest wyłączone. Potem wszyscy wsiadają do fruwającego busa, ten robi kurs nad właściwym polem rozgrywki, wyskakujemy w wybranym momencie z paralotnią i zaczynamy zabawę. Déjà vu? Wystarczyło mi obejrzeć swego czasu kilka streamów PUBG, żeby odpalając Fortnite: Battle Royale czuć się jak na starych śmieciach.

"Ja przepraszam bardzo, panie Player Unknown, ale w pana grze nad wyspą przelatuje samolot, a w naszej podczepiony do balonu imprezowy autobus - w którym miejscu chce pan mówić o plagiacie?"

Czy to oznacza, że Epic Games nie ma do zaoferowania żadnych autorskich rozwiązań? W żadnym razie. Najistotniejszą różnicą względem PUBG z perspektywy pobocznego obserwatora jest zaimplementowanie mechaniki pozyskiwania surowców i stawiania z ich pomocą prostych budowli, znanej z podstawowego Fortnite’a. Postać gracza przez cały czas targa ze sobą wielki kilof, którego uderzeniami możemy zniszczyć praktycznie każdy obiekt w grze (choć jest to destrukcja zero-jedynkowa, na zasadzie „była ściana, nie ma ściany”). Rozwałka z użyciem kilofa daje nam drewno, cegły i stal – dzięki nim możemy tworzyć proste elementy w rodzaju ścian, schodów i kładek, o wytrzymałości zależnej od użytego materiału. Nic nie stoi również na przeszkodzie, by obracać otoczenie w gruz przy użyciu broni palnej, choć wtedy nie otrzymamy w zamian żadnych zasobów.

Wprowadzenie tych mechanizmów mocno wpływa na dynamikę potyczek. To, że ściana, za którą się kryjemy, może w każdej chwili zostać wysadzona, od czasów pierwszego Battlefield Bad Company nie jest dla grającej braci żadnym novum. Tutaj trzeba jednak wbić sobie do głowy, że w każdej chwili taką ścianę możemy błyskawicznie sobie postawić.

Konstrukcje są funkcjonalne od razu po klepnięciu przez nas przycisku budowy. Nie pojawiają się jednak z pełnym paskiem wytrzymałości - trzeba zaczekać, aż skończy się animacja dobudowywania kolejnych elementów, aby cieszyć się maksymalną ilością HPków naszego dzieła.

Choć przeżycie wciąż, wzorem PUBG, w dużej mierze opiera się na pozostaniu niezauważonym przez resztę graczy, w końcu mamy możliwość sensownego zareagowania, kiedy podwinie nam się noga i zaczną nas zasypywać strzały znikąd. Wystarczy machnąć ze dwie / trzy ściany i już mamy kilka sekund spokoju, które możemy poświęcić na wypatrzenie naszego oprawcy. Jeszcze ciekawiej prezentuje się budownicza rozgrywka w fazie end-game’u, kiedy strefa przeżycia staje się dramatycznie mała. Często zaczyna się wtedy istna zabawa w budowanie fortów – korzyść z bycia chronionym z każdej strony znacznie przeważa straty związane ze zdradzeniem swojej pozycji (choć zdarzają się wyjątki, jak w każdej regule).

Możliwość wznoszenia konstrukcji przydaje się też na inne sposoby. Bardzo wiele skrzyń z dobrami wszelakimi poukrywane jest w nieosiągalnych normalnie miejscach, np. na zabitym dechami strychu. Nie pozostaje nic innego, jak zbudować schody i przebić się kilofem. Najfajniejszy jednak w Fortnite jest moment, kiedy wreszcie zaczniemy myśleć o budowaniu nie jak o osobnej mechanice, a jak o jednym z podstawowych ruchów naszej postaci. Odrobina kreatywności potrafi niesamowicie ubogacić rozgrywkę – okazuje się nagle, że można błyskawicznie zeskakiwać z najwyższych wzgórz, budując stopujące nas kładki pod stopami, kiedy tylko nabieramy zbyt dużej prędkości. Gdy wróg ucieknie nam za budynek, zamiast obchodzić go dookoła i ryzykować wyłapanie strzału z shotguna prosto w twarz, możemy postawić sobie rampę, wskoczyć na dach i zaskoczyć cwaniaka nawałnicą ognia prosto z nieba. A to tylko kilka przykładów z wielu!

Miłym dodatkiem do gry jest przyspieszony cykl dobowy, dzięki któremu na przestrzeni jednej rundy jesteśmy świadkami bardzo przyjemnych zmian kolorystyki. Na gameplay nie ma to jednak wielkiego wpływu, bo w nocy widać wszystko równie dobrze, co w dzień.

Gra oferuje również całą gamę pułapek znanych z trybu hordy. Pułapki te można montować na ścianach, suficie i podłogach domów, fajnie wglądają… Ale to właściwie tyle, bo jeszcze ani nikogo tym nie zabiłem, ani też nie miałem okazji być przez takie ustrojstwo popieszczony, a rund trochę zdążyłem już rozegrać. Wspominam więc o nich z czysto dziennikarskiego obowiązku.

To tyle… Na pierwszy rzut oka. Już bowiem po pierwszych rozegranych rundach zaczyna się dostrzegać niuanse, które powodują, że Fortnite: Battle Royale oferuje całkiem odmienne doświadczenie od PUBG, mimo żerowania na jego schemacie prowadzenia rozgrywki. Gra Epic Games okazuje się być szybsza i bardziej agresywna.

Fortnite: Battle Royale pozbawiony jest opcji przełączenia na widok z perspektywy pierwszej osoby. Celując z większości broni, otrzymujemy jedynie zbliżenie obrazu nad ramię postaci - wyjątkiem są karabiny wyposażone w lunety, w przypadku których załącza nam się FPP.

Zacznijmy od tego, że wyspa, na której walczymy o przeżycie, jest o wiele mniejsza od Erangel z Battlegrounds. Lądując nawet w najbardziej oddalonym od bezpiecznej strefy miejscu, jesteśmy w stanie na piechotę dobiec do celu, zanim zabije nas burza, pochłaniająca tereny poza strefą. Z tego też powodu w grze nie korzysta się z pojazdów. Obecne na wyspie samochody są takimi samymi nieinteraktywnymi obiektami, jak drzewa czy skały. Boleśnie przekonałem się o tym w mojej pierwszej rozgrywce, próbując wsiąść do stojącego przy drodze auta – po obklikaniu wszystkiego na padzie w akcie desperacji zacząłem bić w pojazd kilofem… Hałas tym spowodowany uprzejmie doniósł snajperowi na pobliskim wzgórzu, że jakiś idiota prosi się o kulkę w łeb.

Nie bez powodu przytaczam tę anegdotkę, bo kolejnym elementem decydującym o odmiennych doznaniach jest właśnie hałas. Większość naszych działań jest ogłuszająco wręcz głośna w porównaniu z innymi grami. To, że strzały, budowanie i niszczenie słychać z daleka, jest całkiem zrozumiałe, ale w Fortnite: Battle Royale również nasze kroki można usłyszeć bez problemu z odległości kilkunastu metrów – nawet przejście w tryb kucania i leciutkie wychylanie analoga nie zmieniają za wiele. Uszy po częstokroć pozwalają nam się zorientować o obecności innego gracza szybciej, niż wzrok.

Zbieranie lootu i zarządzanie nim w ekwipunku jest mocno uproszczone względem PUBG - tutaj wystarczy klepać jeden przycisk, żeby postać podnosiła wszystko z ziemi i ładowała to do dostępnych slotów na wyposażenie (ewentualnie zamieniała aktualnie trzymaną broń na znalezisko).

W jaki sposób wpływa to na szybkość i agresywność rozgrywki? Ano w taki, że o wiele trudniej pozostać niewykrytym. Mały teren gry i hałas to jednak tylko połowa atrakcji, jeśli chodzi o mechanizmy szybko "zbliżające" graczy ku sobie.

Autorzy zdecydowali się pozbawić postacie możliwości czołgania się, a animacja sprintu jest wzbogacona o spory obłoczek kurzu, ciągnący się za naszymi nogami. Jeśli dodać do tego, że w kreskówkowej oprawie Fortnite’a postacie graczy można rozpoznać na tle zieleni nawet z bardzo daleka, okazuje się, że o nawiązanie kontaktu z innym graczem naprawdę nietrudno. Tak właściwie jedynym stuprocentowo skutecznym sposobem skradania się jest wykorzystywanie nierówności terenu w charakterze osłony – w przeciwieństwie do PUBG, gdzie przecież można na upartego schować się nawet w trawie (o ile ta prawidłowo się renderuje).

Wszystkie screeny robiłem w trybie solo, ale dla ceniących sobie współpracę jest możliwość rozgrywania battle royale w parach i w czwórkach. Na chwilę obecną nie ma niestety żadnego sensownego sposobu komunikacji między graczami. Można jedynie postawić swój marker na mapie (którego i tak 75% randomów, na których trafiałem, nie zauważała).

Bardzo ciekawie z tymi decyzjami projektowymi współgra silne zróżnicowanie rzeźby tereny w Fortnite. Wzniesień jest sporo, a przez niewielką powierzchnię wyspy nie mają one luksusu rozlewać się w takie leniwe pagóry, jak te, które można kojarzyć z planszy w Battlegrounds. Tutaj każda górka stromo pnie się w górę, a z jej szczytu roztacza się niezła panorama na okolicę. Wdrapanie się na taką pozycję staje się priorytetem dla większości graczy, jako że można (dzięki wspomnianej rozpoznawalności sylwetek bohaterów) wypatrzyć stamtąd i zareagować na praktycznie każde zagrożenie poza najsprytniejszymi snajperami. Celem zachowania równowagi w przyrodzie nawet nudne przestrzenie pomiędzy zabudowaniami i lasami z reguły są mocno pofałdowane, żeby gracze bez dobrej pozycji mieli szansę trzymać się poza linią wzroku rywali – podążając np. w cieniu jakiejś dolinki. Wertykalność rozgrywki jest w Fortnite: Battle Royale mocno odczuwalna. Bardzo często rundę wygrywa właśnie osoba z przewagą wysokości. Nie zdziwiłbym się, gdyby twórcy przyszłe mapy (a takie, przy obecnej popularności gry, są kwestią czasu) postanowili jeszcze mocniej rozbudować w pionie.

Pod względem designu wyspy nie można mieć wiele autorom do zarzucenia - zagęszczenie tzw. points of interest jest zadowalające, choć podobno zespół wciąż stara się "optymalizować" topografię pod kątem rozgrywki.

Kierunek, w którym twórcy starają się popchnąć tę grę, bardzo do mnie przemawia. Mecze są stosunkowo szybkie, a śmierć od strzałów znikąd zdarza się raczej rzadko. Częściej mamy możliwość podjęcia w miarę równorzędnej walki z napotkanym graczem (zakładając oczywiście, że dysponujemy jakimiś rozsądnymi środkami dyskusji, a nie rzucamy się z shotgunem na snajpera). Fortnite: Battle Royale ma ogółem taki arcade’owy feeling, co w mojej opinii stawia go dosyć daleko od doświadczeń oferowanych przez Battlegrounds. Jedna rzecz jednak pozostaje z całą pewnością bez zmian w obu tytułach - dzikie emocje oraz tętno grubo przekraczające sto uderzeń na minutę, kiedy uda nam się dotrwać do finałowej dziesiątki, a bezpieczna strefa robi się niebezpiecznie mała.

Jeśli tylko Epic Games rozsądnie podejdzie do tematu mikrotransakcji i będzie konsekwentnie rozbudowywać Battle Royale na równi z podstawowym trybem Fortnite’a, nie widzę przeszkód, żeby ich gra znalazła sobie na rynku miejsce obok Playerunknown’s Battlegrounds. Póki co ma przynajmniej zagwarantowane miejsce na dysku mojej konsoli.

Screeny roboty własnej, grafika tytułowa pożyczona z oficjalnych materiałów producenta.

Montinek
21 października 2017 - 10:57