Drodzy czytelnicy. Zapewne pamiętacie krótki cykl tekstów pt. Pilotaż, w których wraz z mężem omawiałam pilotażowe odcinki nowych seriali? Jeśli nie, to kliknicie sobie tutaj. A teraz, skoro wszyscy pamiętamy, o co chodzi, zapraszam na drugi sezon Pilotażu. Pierwszym serialem tej jesieni jest telewizyjna adaptacja filmów z serii Zabójcza broń.
FSM: Czy pamiętasz filmy z serii Zabójcza broń? A jeśli pamiętasz, to w jaki sposób? Pozytywnie? Negatywnie? Neutralnie?
Klaudyna: Pamiętam, nawet dobrze. Chyba z tego względu, że jest to taka seria, którą tv lubi, więc jak gdzieś się trafia na kanale, człowiek się zatrzymuje i patrzy. Jednak nie mogę powiedzieć, bym z tą historią czuła jakiś emocjonalny związek.
F: No widzisz, a są na świecie tacy, którzy czują niesamowicie silny emocjonalny związek. Jedni to fani czterech filmów z Melem Gibsonem i Dannym Gloverem, koneserzy kumpelskich, policyjnych, komediowych sensacji. A drudzy to goście, którzy trwają w przekonaniu, że wskrzeszanie znanych historii z przeszłości, choćby nie wiem jak niepotrzebne to nie było, jest najlepszym pomysłem na świecie. Do której kategorii należą twórcy serialu Lethal Weapon?
K: Myślę, że do tych drugich i obawiam się, że... jako jedni z nielicznych mogą mieć z tego tytułu fun. Za szybko uprzedzam fakty?
F: Nie szkodzi. Słabe rzeczy można piętnować od razu. A Lethal Weapon, czyli serialowa Zabójcza broń, ma naprawdę niewiele elementów składowych, które zasługują na Waszą uwagę. Zacznijmy jednak od początku. Jak wygląda pilotażowy odcinek?
K: Prócz tego, że słabo? Poznajemy Martina Riggsa, policjanta z Teksasu. Szybko stwierdzamy, że lubi nieszablonowe ryzykowne rozwiązania. Długo nie trzeba czekać, aż jego świat całkowicie się rozsypie. Zaś sam zacznie się jawić jako jednostka mocno autodestrukcyjna. Równolegle zaglądamy do sypialni innego policjanta. Roger Murtaugh przeszedł operację serca i czeka go powrót do pracy. Wydaje się, że wiedzie dosyć udane życie - żona, trójka dzieci, dom. Panowie zostają swoimi partnerami, bo przecież wiadomo, że taki kontrast to najlepsze co fabule może się przydarzyć.
F: Wiadomo, że przeciwieństwa się przyciągają i dobrze wyglądają na ekranie, więc ten (nie)dobrany duet ma przed sobą wiele godzin owocnej współpracy. W pierwszym odcinku zresztą bardzo szybko okazja do współpracy się znajduje. Rzekome samobójstwo pana pracującego jako ochroniarz do wynajęcia. Ale przecież dopiero minęło 15 minut odcinka, oczywistym więc jest, że śledztwo musi się rozwinąć, trzeba trochę pojeździć, postrzelać, powymieniać się kąśliwymi uwagami. Pytanie brzmi: czy coś Cię zaskoczyło podczas oglądania?
K: Tak! Samochód, który wjeżdżając w beczki z wodą wystrzelił w powietrze i koziołkował. To mnie zaskoczyło. Zaskoczyły mnie również samochody z włączonymi reflektorami, by dobrze wyglądać w scenie w opuszczonym magazynie. Zdziwiło mnie również aktorskie przerysowanie i brak wiarygodności. Dawno nie oglądałam serialu czy filmu, w którym aktorzy oddawaliby w tak karykaturalny sposób emocje.
F: Trafione w sedno. Lethal Weapon powiela praktyki złej, starej szkoły robienia seriali. Gdzie widzowi trzeba wszystko łopatologicznie wyjaśnić, podać na tacy. Gdzie trzeba zderzać ze sobą bardzo kontrastujące sceny, ale w sposób pozbawiony jakiegokolwiek wdzięku (przykład z samego wstępu - szalony Riggs kontra bandziory na pustyni, cięcie, wypadek żony, zrozpaczony Riggs w szpitalu, cięcie, Murtaugh z blizną na piersi żartuje z żoną na temat porannego seksu). To serial, w którym wszystko podporządkowane jest charakterom głównych bohaterów, a wszystkie inne zasady (praca policji, fizyka, pogoda) są drugorzędne i nieistotne. Czy było tam cokolwiek, co Ci się spodobało? Czy padaka?
K: A pamiętasz, co robiłam podczas oglądania serialu? Powiedz państwu....
F: Drodzy państwo, Klaudyna malowała sobie paznokcie "na hybrydowo", więc jej uwaga zdecydowanie nie była zaabsorbowana przez wydarzenia na ekranie. Ja skupiałem się nieco bardziej, ale nie powiem, bym był zachwycony.
K: Ale to dokładnie określa mój stosunek do tego odcinka i odpowiada na Twoje pytanie. Nie znajduję elementu, który by mnie porwał, albo chociaż się podobał. Poświęciłam dokładnie tyle uwagi, na ile ten serial zasługiwał. Irytuje mnie, kiedy widza traktuje się jako mało inteligentne stworzenie i cały czas trzeba mu podtykać oczywistości. Podkreślać, co powinno go bawić, co smucić. Niestety, dla mnie to wszystko było bardzo letnie i w ogóle mnie nie obchodzi, co będzie dalej - zarówno fabularnie, jak i z losami samego serialu. Choć nie zdziwię się, jeśli wiele osób (wbrew ostrzeżeniom) skusi się na Zabójczą broń ze względu na sentymenty.
F: To ja jeszcze dorzucę od siebie coś, żeby nie wyszło, że telewizyjna adaptacja słynnej filmowej serii to totalny paździerz. Były w tym pilocie momenty, które pozwalały mi na szczery uśmiech. Wynika to po trosze z absurdalności sytuacji, w których znajduje się dzielny duet, a po trosze ze starań Clayne'a Crawforda w roli Martina Riggsa. Facet się dwoi się i troi, robi, co może, by wypaść dobrze przed kamerą, ale jest skazany na pewnego rodzaju porażkę, bo Mela Gibsona nie przebije. Z kolei Damon Wayans jako Roger Murtaugh nie tyle gra, co jest taki sam, jak zawsze, kiedy widać go na ekranie. I tak sobie myślę, że jedynym elementem, który może przyciągnąć widzów przed ekran jest właśnie ten Riggs-light. Na zasadzie: co szalonego zrobi tym razem? Reszta jest tak przerażająco nijaka, że nawet nie zaskakuje fakt zrobienia z tego serialu nudnego procedurala. Jeden odcinek = jedna sprawa. Byłoby lepiej, gdyby nie próbowano tego podpinać pod znaną markę...
K: Myślę, że możemy tutaj mądrze doradzić - jeśli ktoś się stęsknił za panami z Zabójczej broni, niech włączy sobie film i przejdzie przez tę historię po raz setny. Stare i sprawdzone w tym przypadku będzie znacznie lepsze niż nowe.
F: Amen!