Od kilku dni Starcraft II jest na ustach wszystkich graczy. No prawie, bo udziału w celebrowaniu premiery gry nie biorą chyba tylko prawdziwi hejterzy Blizzarda, a tych wcale nie jest tak mało. Albo ci, którzy wydanie dwóch stówek (albo i nawet czterech w przypadku zakupu Edycji Kolekcjonerskiej) traktują jako głupotę. I wcale im się nie dziwię. Jeżeli Blizzard dwa kolejne dodatki wyda również w tak ekskluzywnej formie, to najzagorzalsi fani za jedną grę składającą się z trzech części zapłacą zapewne około 1200 złotych. To zupełnie nowe doświadczenie.
Ale nie o tym chciałem napisać. Mam za sobą kilka misji i nieodparte wrażenie, że Blizzard tym razem "zgapiał" co najmniej z kilku innych serii. Mamy więc oldschoolowy rdzeń rozgrywki, czyli misje. Pomimo tego, że trudno nazwać je nawet ewolucją w stosunku do jedynki (gra ma się sprzedać i spowodować, że Koreańczycy zapomną o prokreacji), to jednak unosi się nad nimi i nad systemem rozwoju jednostek duch Warhammera 40,000: Dawn of War II. Do tego dochodzą scenki rodzajowe na pokładzie Hyperiona będące czymś pomiędzy spacerkiem po decku w Wing Commanderze a Mass Effect 2. Czepiam się tutaj głównie tego drugiego tytułu, bo Blizz poszedł tak daleko w jego interpretowaniu, że podobnie jak tam, każda z postaci posiada jakąś tejemnicę, którą chętnie wyjawi Jimowi R.
O jakości samej rozgrywki się nie wypowiadam, bo jak mawiają starzy Indianie, g... widziałem, g... wiem. Ale przejście kilku misji w Starcrafcie II skłoniło mnie do odkurzenia Dawn of War II. A to chyba o czymś świadczy.