Medal of Honor - gra której kupować nie wypada - kwiść - 23 października 2010

Medal of Honor - gra, której kupować nie wypada

kwiść ocenia: Medal of Honor
44

Od czasów pierwszych części Medal of Honor i Call of Duty nie grywam zbyt często w (pseudo)realistyczne strzelanki. Ominęło mnie pierwsze Modern Warfare, drugie Modern Warfare, a nawet ostatni Battlfield. Nie wiem w sumie czym tak długa przerwa była spowodowana, bo wojenne klimaty bardzo lubię, ale cóż… tak wyszło. Nowemu Medalowi postanowiłem dać jednak szansę. Byłem ciekawy jak EA poradzi sobie ze wskrzeszeniem słynnej serii oraz jak wyewoluował sam gatunek. Już na początku chciałbym jednak uprzedzić, że wystawiona ocena dotyczy tylko kampanii dla pojedynczego gracza. Swoją przygodę z graniem po sieci (w FPSy) zakończyłem na UT oraz ET, więc nie jestem zbyt kompetentny w tej kwestii.

Zacznę może od opisania dobrych stron MoHa. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje różnorodność misji. Praktycznie każda misja ma swój własny klimat i różni się od pozostałych. Raz wcielamy się w rolę snajpera, który po cichu eliminuje przeciwników pod osłoną nocy, a innym razem w Rangers’a szturmującego pozycje talibów. Pojeździmy też quadem czy postrzelamy z pokładu helikoptera. Pomysły naprawdę fajne. Poprawna jest także fabuła, w której poznajemy losy walczących w Afganistanie żolnierzy. Twórcy nie ustrzegli się kilku oklepanych pomysłów (zły polityk i dobry generał), ale całość wyszła całkiem zgrabnie. Trzecim pozytywnym aspektem gry, jest… no właśnie! Tutaj mam problem, bo trzeciego „pozytywnego aspektu gry” nie znalazłem.

Trudno cokolwiek innego w nowym MoHu pochwalić. Zabawę rozpoczynamy wcielając się w rolę żołnierza o pseudonimie „Królik”, który razem z resztą oddziału ma spotkać się z arabskim informatorem Talickiem. Akcja oczywiście szybko się komplikuje, nasz oddział wpada w zasadzkę, a my musimy ewakuować się z płonącego samochodu. Na początku wszystko wygląda standardowo. Biegamy, strzelamy, rzucamy granatami – pełen serwis. Szybko jednak okazuje się, że nasza swoboda jest pozorna. Co chwilę w słuchawkach słyszmy teksty w stylu: ”Królik” tutaj!”, „Królik tam!”, „Królik strzelaj!”, „Królik nie strzelaj”, „Królik stań na głowie!”. Rozumiem, że takie teksty są w prawdziwych oddziałach sił specjalnych, ale czy ja oglądam film czy gram w grę? Kiedyś był taki gatunek jak „celowniczki”. Naszym bohaterem sterował w nich komputer, a zadaniem gracza było tylko strzelanie do wyskakujących stworów. Nowy MoH działa podobnie, tylko że tutaj nie ma nawet elementu zaskoczenia, bo o lokalizacji „potworów” informuje nas głos w słuchawkach... Innymi słowy, jest to gra, która przechodzi się sama.

Bez pomocy kumpla nie wejdziemy nawet na pół metrowy murek, bo nasz super "komandos" nie potrafi skakać...

Po pierwszych kilku minutach zabawy, pomyślałem sobie: „A takiego wała! Królik nie będzie szedł prosto, tylko skręci w lewo i oflankuje wroga!” Taa jasne… W grze nie ma żadnej możliwości, żeby zejść z wyznaczonej przez twórców drogi. Masz iść tam gdzie ci każe kumpel z oddziału i basta. Podobnie wygląda jazda na quadzie, lot helikopterem i każda inna „oryginalna” misja. Do pustego śmiechu doprowadziło mnie pewne zadanie, w którym lecąc śmigłowcem miałem zniszczyć moździerz talibów. Wystrzeliłem w niego 10 rakiet, a gdy opadł dym, okazało się, że ziemianka terrorystów jest nawet nie draśnięta o_O Czemu? Bo twórcy wymyślili sobie, że akurat ten cel trzeba zniszczyć rakietami Hellfire i żadna inna broń nie zadziała. Powalający realizm…  Oczywiście prawie wszystkie wydawane obecnie strzelanki są liniowe, ale w MoHu liniowość osiąga szczyty absurdu.

Programiści z Danger Close, to w ogóle nieźli „himalaiści”. Kolejny zdobyty przez nich szczyt, to szczyt lenistwa. Przejście kampanii zajmuje 4h! 200zł za 4 godziny zabawy?! Tyle czasu spędza się przy dobrym DLC, a nie grze sprzedawanej za takie pieniądze! Wydawca może się tłumaczyć, że MoH to przede wszystkim multi, ale jeśli tak, to po jakiego grzyba w ogóle robiono tego singla? Jak już się coś robi i daje odpowiednią informację na pudełku, trzeba się do tego przyłożyć. Starcraft 2 też jest nastawiony głównie na multi, ale Blizzard nawet nie pomyślał o tym, żeby singla traktować po macoszemu.

Mógłbym jeszcze długo pisać o „cudownej” grafice, „efektownych” wybuchach czy „genialnym” AI, tylko po co? To co stworzyło Danger Close jest zwyczajnym gniotem, który nigdy nie powinien ukazać się na sklepowych półkach. Świat nie jest niestety sprawiedliwy i już doszły do mnie informacje, że na całym świecie MoH sprzedaje się świetnie. Mam więc do was serdeczną prośbę: NIE KUPUJCIE TEJ GRY! Wydając pieniądze na takie gnioty, pośrednio przyczyniacie się do ich powstawania. Za rok dostaniemy pewnie półtorej godzinną kampanie, a twórcy powiedzą nam, że przecież tyle trwa przeciętny film…

PS. Ciekawy jestem ile zajęłoby przejście DLC do MoHa. 5? 10? 15 minut? Może złotówka od minuty gry? ;)

kwiść
23 października 2010 - 09:03