Mój pierwszy (i ostatni?) raz - Ultima IX: Ascension - Kono - 6 lutego 2011

Mój pierwszy (i ostatni?) raz - Ultima IX: Ascension

Słuchając sobie ostatnio piosenki, którą znajdziecie na końcu tego wpisu, naszła mnie pewna myśl dotycząca czegoś, z czym każdy w Was może się kiedyś spotkał. Zacznę może od pytania: macie może taką grę, w którą graliście już jakiś czas temu i była ona dla Was wtedy pewnego rodzaju zjawiskiem, odkryciem nowego świata czymś wprost niewiarygodnym? Starsi gracze z pewnością tak. Czasami najdzie nas jednak chęć przypomnienia sobie o tym tytule. I wtedy, po latach spoglądając na recenzje tej gry i uzmysłowieniu sobie jaka ona była naprawdę nie nachodzi was myśl pt. „co ja w tym kurna widziałem?”.

Dokładnie takie coś mnie trafiło podczas słuchania utworu „Stones” pochodzącego z serii Ultima. I tutaj na scenę wchodzi moja gra-odkrycie przeszłości, czyli Ultima IX: Ascension. Zakupiona przeze mnie gdzieś koło 2000 roku w pakiecie EA, który obejmował C&C: Tiberian Sun, Sim City 3000 i rzeczoną już Ultimę. Wychowany na jRPGach, w których magia i technologia były zawsze jakoś wymieszane byłem w pewnym sensie oszołomiony niezwykłym (dla mnie wtedy) klimatem, który oferowała Ultima.

Pierwsze WTF miałem oczywiście na początku gry. Kurna to ma być gra fantasy? Chodzę przecież po domku całkiem współczesnym, a później gadam z cyganką, która mi jakieś karty pokazuje i zadaje co najmniej dziwne pytania. Na szczęście po przeniesieniu do Brytanii już było lepiej, były zamki, miasta, lochy potwory i wszystko co w RPGu powinno być. Było też i kilka rzeczy, które wtedy w moim nastoletnim rozumku się nie mieściły.

To jest RPG tak? To po jaką cholerę ja tu mam skakać po skałach? A jak przyszło mi walczyć to był już foch totalny z mojej strony. Musze szybko klikać, wycelować w potworka, a jak jest jakimś hardkorowym koksem to jeszcze trzeba robić uniki. Jakież to było nieeleganckie. Jednak z biegiem czasu powoli przekonałem się do tego systemu. No i było też kilka rzeczy, które mnie wtedy wprost oczarowały.

Po pierwsze – ale nie najważniejsze – wykonanie techniczne. Wszystko było ślicznie, dopracowane, tekstury ostre jak żyleta, długi draw-distance, no po prostu cycuś-glancuś. Efekty czarów powalały, a projekty lochów i miast Brytanii zachwycały. Muzyka (na czele z wspominanym już wcześniej Stones była genialna) no i nareszcie mogłem usłyszeć wszystkich bohaterów. Pal licho, że dzisiaj jak słyszę te „dialogi” to dochodzę do wniosku, że  już wolałbym oglądać obrady sejmu, niż zaszczycać swoje małżowiny uszne tego kalibru aktorstwem. No ale wtedy „mnie się podobało”.

Jednak tym co najbardziej mnie urzekło w Ultimie był jej klimat, który zaczynał wypływać już podczas rozpakowywania gry. Pomimo tego Ascension była częścią pakietu to była wydana tak, że większość obecnie wychodzących gier może jej pozazdrościć. Zacznijmy od ślicznej mapki całej Brytanii wydrukowanej na płótnie – mam ją do dzisiaj i ciągle wygląda jak wyjęta wprost z pudełka. Wraz z nią dostaliśmy Tapestry of Ages/kartę pomocy podręcznej oraz zestaw kart pseudo-tarota przedstawiających 8 cnót Avatara. Do tego dochodziły dwie książeczki: instrukcja i księga czarów. Instrukcja, opatrzona ankhiem na okładce i pięknie ilustrowana w środku, dostarczała nie tylko suchych informacji o grze, ale i w bardzo fajny sposób wprowadzała do świata stworzonego przez Richarda Garriota. Księga czarów nie odstawała od instrukcji ani na krok. Przewodnik po magii Brytanii wypełniony był zabawnymi opisami czarów z wszystkich ośmiu kręgów oraz inkantacjami, które je wiązały w księdze czarów Avatara.

Tutaj właśnie wspomnieć trzeba o systemie magii, który choć kompletnie nieprzydatny w grze, był niezwykły. Aby rzucić jakiś czar wystarczał nam zwój z nim. Użycie go nie wymagało many, ale niestety był on jednorazowy. Żeby móc swobodnie posługiwać się czarami Avatar musiał związać dane zaklęcie w swojej księdze czarów, a zachodu było z tym co niemiara. Począwszy od wyszukania w świecie gry składników potrzebnych do związania czaru, znalezienia tzw. „binding circle”, w którym rytuał mógł zostać wykonany, a skończywszy na wypowiedzeniu odpowiedniej inkantacji. Roboty było z tym w cholerę, ale satysfakcja była gwarantowana.

Klimat się na samej magii oczywiście nie kończył. Ogromny i otwarty świat bez loadingów robił wtedy wrażenie. Podobnie zresztą jak i wszystkie lokacje. Być może rozgrywka była liniowa do bólu – idziemy do nowego miasta, które jest trapione przez „grzech” przeciwny do cnoty, którą ono onegdaj prezentowało. W mieście zdobywamy świecidełko. Idziemy do lochu (przypadkowo nazywającego się jak ten grzech) naszpikowanego sprytnie przemyślanymi zagadkami. wyciągamy kawał kamienia i idziemy do specjalnego ołtarza gdzieś na obrzeżach miasta. Na nim kładziemy wyżej wspomniane świecidełko razem z kamieniem, wypowiadamy magiczne słowo i szast prast miasto uzdrowione. Teraz wydaje się to denne, ale wtedy – ho ho panie nie spałem do 3 w nocy byle tylko skończyć kolejne lochy.

Tak to kiedyś wyglądało. A dzisiaj? Oglądałem jakiś czas temu na youtube przejście Ultimy IX i ciągle klimacik czuć, ale szczerze mówiąc nie podjąłbym się przechodzenia jej dzisiaj. Natłok bugów, zchrzaniona fabuła i archaiczne podejście do rozgrywki by mnie przytłoczyły. Tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie, nie chciałbym zepsuć tego pięknego wspomnienia ponownym przejściem. Może jak będę starszy i bardziej stetryczały zrobię podejście do Ultimy IX – przecież cały zestaw leży spokojnie w szafie praktycznie nie nadgryziony przez ząb czasu.

Kono
6 lutego 2011 - 13:05