Od premiery filmu Indie Game: The Movie minęło ponad trzy tygodnie i jeszcze nikt z autorów Gameplay’a nie pokusił się o recenzję lub opisanie wrażeń po seansie. Wygląda więc na to, że będę pierwszym autorem, który podzieli się opinią na temat tego niezwykłego obrazu. I chociaż od czasu mojego pierwszego kontaktu z Indie Game: The Movie minęło już kilka dni, to ciężko mi poukładać wszystkie pozytywne i negatywne myśli kłębiące się w głowie. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że obraz Jamesa Swirsky’ego i Lisanne Pajot to ogromna dawka najróżniejszych emocji, kilka ciekawostek ze świata game devu i bardzo interesujące spojrzenia na twórców niezależnych.
Może jeszcze na początku, zanim przejdę do najważniejszych kwestii, szybko rozprawię się z technikaliami. Indie Game: The Movie, jako któryś już film z kolei, udowadnia, że nawet początkujący autorzy z USA potrafią stworzyć świetny wizualnie obraz (nagroda festiwalu Sundance za montaż w pełni zasłużona). Nie wiem jak oni to robią, ale ten film po prostu syci oczy. Zarówno montaż, jak i poszczególne ujęcia są znakomite. Tu pojawia się pytanie bonusowe: jak to jest, że para zapaleńców z Ameryki potrafi zrobić tej jakości film, a większość produkcji polskich „artystów” (w znakomitej większości przypadków) wygląda jakby była nakręcona przysłowiową cegłą. Serio, kiedyś trzeba będzie zrobić ogólnonarodową akcję pt. „Cała Polska zrzuca się na nowy sprzęt dla filmowców”.
Technikalia za nami – przejdźmy do sedna sprawy. Indie Game: The Movie przedstawia historie trzech gier niezależnych, które dosyć mocno odcisnęły swoje piętno na rynku elektronicznej rozrywki. W czasie ponad 100-minutowego seansu mamy okazję poznać historię twórców Braida, Super Meat Boy’a oraz Feza. I tak jak te trzy gry różnią się od siebie, tak samo różni są ich twórcy. Warto też zaznaczyć, że Pajot i Swirsky przedstawili ich w zupełnie innych etapach życia. Blow wypowiada się na długo po tym, jak Braid stał się hitem, Team Meat jest w trakcie publikowania swojej gry, a Phil Fish przygotowuje się do prezentacji Feza na targach PAX. Każdy z nich jest inny i nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie poświęcił przynajmniej kilku zdań poszczególnym twórcom.
Z tego wielkiego trio, to właśnie Jonathan Blow wydaje mi się najbardziej zbliżonym do „normalności” twórcą. Nie zamierza popełnić samobójstwa, nie żyje w obozie koncentracyjnym, ani nie chce nikogo zabić. Takie odbieranie Blowa jest zapewne spowodowane tym, że jego gra ukazała się na długo przez filmem i miał on nieco czasu, aby nabrać dystansu do swojego dzieła. Jego wypowiedzi są o wiele bardziej informacyjne, składne, spokojne i wyważone, ale nie brak w nich i nuty goryczy. Sam Jonathan pełni w filmie rolę swego rodzaju mentora i narratora, który spina pozostałe dwie historie. Fragmentom z Blowem brak jednak tego charakterystycznego dla pozostałych części, nasycenia (a może i przesycenia?) emocjonalnego. Biorąc jednak pod uwagę całość obrazu, te chwile spokoju są widzowi bardzo potrzebne. Fragmenty filmu poświęcone Jonathanowi powinny docenić przede wszystkim osoby, które fascynują się problemem odbierania dzieł kultury.
Spokój i wyważenie Blowa dosyć mocno kontrastuje z fragmentami, w których autorzy filmu prezentują perypetie Team Meat i Phila Fisha. Tutaj emocji i lekkiej dozy dramatyzmu z pewnością nie brakuje. Są łzy, trudne sytuacje rodzinne i finansowe, obietnica samobójstwa, a nawet grożenie byłym współpracownikom. Nie chciałbym jednak zbytnio na ten temat się rozpisywać, bo o historii wydania Super Meat Boy’a i Feza jest mnóstwo informacji w sieci. Muszę jednak poruszyć problem, który wydaje się być kluczem do tego, jak zareagują na Indie Game: The Movie fani gier niezależnych oraz osoby kompletnie niewtajemniczone w to zjawisko. W związku ze sporą dramaturgią, części te mogą one zostać odebrane dwojako. Z jednej stromy widzimy genialnych twórców, artystów wręcz, zmagających się z przeciwnościami losu w celu stworzenia swojego opus magnum. Z drugiej strony można by powiedzieć, że mamy tu do czynienia z niedojrzałymi facetami, którzy popełniają głupie błędy (vide. modyfikowanie buildu gry dzień przed prezentacją) i podchodzą do swojej pracy nieprofesjonalnie i nazbyt emocjonalnie.
Te dwa kontrastujące ze sobą punkty widzenia prowadzą do kilka spostrzeżeń dotyczących gier niezależnych. Moglibyśmy przecież „zakuć” tych niesfornych twórców w kajdany wydawców. Rzucić kasą na początek, zapewnić wsparcie i wyznaczyć kilka rozsądnych deadline’ów. Być może wtedy obyłoby się bez tych wszystkich wpadek, nieporozumień i niezręcznych sytuacji (jak chociażby ta Fisha podczas PAX)? Jest jednak i obawa, że taki bat nad głowami deweloperów negatywnie wpłynąłby na finalny efekt ich prac. Gdyby Fish trzy razy nie przerabiał Feza, to może nie mielibyśmy tak fantastycznej gry? Być może ekscentryczny Kanadyjczyk i chłopaki z zespołu Team Meat potrzebują tego typu „bałaganu”, który wzmaga ich potencjał twórczy, a my dzięki temu dostajemy lepsze gry? Kto wie…
Czy warto więc zapłacić te 10 dolarów / 8 euro za film? Jeśli podobał Ci się Braid, Fez i SMB, to bez wątpienia musisz dzieło Jamesa Swirsky’ego i Lisanne Pajot obejrzeć. Indie Game: The Movie to znakomicie zrobiony film dla GRACZY i myślę, że jeszcze długo będzie się o nim mówić, a każdy kolejny dokument o szeroko pojętej branży gier wideo będzie z Indie Game: The Movie porównywany. Ten film to również świetny wstęp do lepszego zrozumienia podstawowych prawideł game designu.
PS. Ostrzegam osoby, które uwielbiają gry indie, ale nie trawią przesadnego dramatyzowania. Możecie nabawić się lekkiej niestrawności. Niemniej jednak reszta filmu powinna nadrobić tę niedogodność z nawiązką.