Seria Castlevania w ciągu swojego niespełna 26-letniego żywota miała lepsze i gorsze momenty. Do tych drugich można zaliczyć pokraczne trójwymiarowe odsłony na Nintendo 64, a do tych pierwszych niezapomnianą (w pewnych kręgach wręcz kultową) Symphony of the Night na PlayStation i Saturna. Omawiana dzisiaj Castlevania: Aria of Sorrow, jest w pewnym sensie duchową następczynią Symphony of the Night i zarazem jedną z najlepszych gier wydanych na przenośną konsolkę Game Boy Advance.
Jest rok 2053. W Japonii zebrały się tłumy by obserwować pierwsze w nowym tysiącleciu zaćmienie Słońca. Wśród ludzi wyczekujących na nie jest Soma Cruz – uczeń liceum i główny bohater gry, który przyjechał do Kraju Kwitnącej Wiśni, by pilnie uczyć się i liznąć nieco japońskiej kultury (pewnie dlatego skumał się z młodą i uroczą Miną Hakubą ;P). Z sekwencji wprowadzającej dowiadujemy się, że białogłowy młodzian umówił się z koleżanką nieopodal świątyni, by tam podziwiać astronomiczne zjawisko. Jednakże podczas wspinaczki do wspomnianego wyżej przybytku Soma nagle doznaje… zaćmienia i budzi się wewnątrz zamku Drakuli. Mina zostaje zaatakowana przez zgraję potworów, a na domiar tego wszystkiego znikąd pojawia się tajemniczy jegomość, który każe nam udać się do komnaty wewnątrz posiadłości hrabiego. Tylko wtedy wszystko się zakończy się szczęśliwie, a Soma (być może) zapunktuje u rudej dziewoi.
Wiecie… ktoś kiedyś powiedział, że gdyby zamknąć milion małp na pięć milionów lat i posadzić je przed maszynami do pisania, to jedna z nich stworzyłaby dzieło Szekspira. Wydaje mi się, że Konami potajemnie rozpoczęło ten eksperyment i pierwszym (niezbyt udanym dodajmy) jego produktem jest historia w Castlevania: Aria of Sorrow. Nie zrozumcie mnie źle – jest pewien „twist” w tej całej historii, ale i tak większość z Was się domyśli o co chodzi mniej więcej po pierwszych dwóch minutach gry. Na szczęście po tym krótkim i lekko dezorientującym wstępie możemy wreszcie zacząć grać – w końcu trzeba zabrać się za penetrację tajemniczego zamku.
Castlevania: Aria of Sorrow to klasyczny przedstawiciel gatunku zwanego w pewnych kręgach „metroidvanią”. Oznacza to, że mamy do czynienia z platformówka, w której zadaniem gracza jest eksploracja dużego obszaru. Warto jednak zaznaczyć, że na początku mamy dostęp jedynie do niewielkiej części posiadłości Drakuli. Dopiero p&´źniej, dzięki pokonywaniu kolejnych bossów i znajdywaniu lub odblokowywaniu umiejętności możemy przejść dalej. Całość tej koncepcji jest jak tyłek 50-letniej aktorki filmów porno – oklepana, ale wbrew pozorom zdaje egzamin.
Dzielny Soma musi więc przedrzeć się przez niegościnny zamek. A tak się przypadkowo składa, że posiadłość Drakuli jest zamieszkana przez całą menażerię potworów ze wszystkich możliwych uniwersów, kultur i mitologii. Mamy więc szkielety, zombie, ludzi-ryby, kobiety-demony, żywe zbroje, golemy, duchy, mantikory, a nawet samą Śmierć. Brakuje chyba tylko Stormtroopera z Gwiezdnych Wojen i byłby komplet. Jak możemy to całe tałatajstwo skutecznie uśmiercić? Podstawowymi narzędziami eksterminacji są bronie w rękach młodego śmiałka – sztylety, młoty, miecze, a nawet pistolety. Soma może też przyodziać się w zbroję oraz amulet. Na ekwipunku elementy RPG-owe w Castlevania: Aria of Sorrow się nie kończą. Za pokonywanie przeciwników dostajemy doświadczenie, awansujemy na kolejne poziomy, statystyki rosną i stajemy się coraz potężniejsi.
Oprócz możliwości załatwiania spraw za pomocą tradycyjnych narzędzi zagłady, deweloperzy z Konami oddali w nasze łapska bardzo przyjemny w obsłudze i niezwykle wciągający system dusz. Mamy cztery kategorie: czerwone, niebieskie, żółte oraz srebrne. Czerwone pełnią funkcję dodatkowej broni, a korzystanie z nich zużywa manę. Niebieskie dają przeróżne efekty (od defensywnych, przez wspomagające przemieszczanie się po zamku, aż po ofensywne) i one również wymagają energii magicznej do działania. Żółte oferują nam stały efekt (zwiększają statystykę, regenerują życie itd.) i nie zżerają many. Srebrne z kolei dają Somie nowe umiejętności (podwójny skok, ślizg itp.) – również nie wymagają energii do użycia, a jedynie wklepanie odpowiedniej kombinacji klawiszy. Dusze możemy otrzymać po pokonaniu przeciwnika lub znaleźć je w zamku. Niektóre z nich dostajemy niejako z urzędu podczas przechodzenia gry, zdobycie innych jest z kolei kwestią szczęścia.
No dobra to już wiecie z czym się to je. Skąd więc tak wysoka ocena? Ano stąd, że gra jest wyśmienita i nawet teraz, po tylu latach od debiutu, wciąga jak chodzenie po bagnach. Mamy tutaj niezwykle „gładką” rozgrywkę rodem z gier platformowych, levelowanie i system ekwipunku z RPG-ów oraz zbieracki system dusz. To prawda, że gra lekko niedomaga jeśli chodzi o kwestie fabularne. Ten minus blednie jednak, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że tzw. "flow" w Castlevanii jest budowany bezbłędnie. Naukowo rzecz biorąc: mamy tu do czynienia z syndromem „jeszcze jeden poziom, jeszcze zbiorę tę duszę, jeszcze jeden boss”. Tytuł nagradza nas co chwilę: nową bronią, umiejętnością, lub jakąś inną niespodzianką. Opisując to nieco bardziej obrazowo można powiedzieć, że gra majta nam przed oczami swoją tłustą marchewą, a my jak ten zagłodzony osioł bez większego namysłu za nią biegniemy.
Warto wspomnieć, że gracze mają spore pole do popisu jeśli chodzi o dopasowanie postaci do stylu rozgrywki, który preferują (ze staropolskiego: „kustomizacja”). Możemy postawić na ciężko opancerzonego dryblasa posługującego się jedynie podstawową bronią, lub pseudo-czarownika ciskającego magicznymi atakami. Muszę jednak zaznaczyć, że ten podział ma sens mniej więcej do połowy gry. Później znajdujemy taki sprzęt oraz dusze, że jesteśmy kombajnem do koszenia potworów wyposażonym w rzeźnicki miecz i możliwość latania.
Po zakończeniu przygody oferowany jest tryb New Game+ z możliwością ustawienia wyższego poziomu trudności, opcja Boss Rush (pokonywanie bossów w jak najkrótszym czasie) oraz… niespodzianka dla fanów starszych odsłoń Castlevanii – możliwość wcielenia się w przedstawiciela rodu Belmontów. Rozgrywka bardziej przypomina wtedy oldskulowe gry z wampirzej serii: jest szybsza, bardziej zręcznościowa, ale w dalszym ciągu diabelnie wciągająca.
Castlevania: Aria of Sorrow to bezsprzecznie najlepsza odsłona cyklu na GameBoy Advance i zarazem jedna z najlepszych gier na tę przenośną konsolę. Wisienką na torcie jest oczywiście muzyka, która w przypadku tej serii nigdy nie zawodzi. Jeśli szukacie fabularnych uniesień to sorry – nie tutaj. Ale jeśli oczekujecie wciągającego połączenia platformówki, RPG-a i gry eksploracyjnej to trafiliście w dychę (no może w 9,5 ;P).