Kolejna podróż, kolejna okazja, żeby coś napisać. Tym razem nic bardzo bieżącego – jak poprzednio z Beczkami – cofnę się o kilka dni, co by wspomnieć krótki czas jaki udało mi się spędzić przed Dead Island pogrywając w trybie czteroosobowej kooperacji.
W międzyczasie może uda mi się ustalić, czy wypada klaskać przy lądowaniu czy nie. Instrukcja bezpieczeństwa na niebiesko żółtym fotelu nic na ten temat nie mówi, a ja sam boję się, że jeśli nie złożę rąk do oklasków, będę musiał wnieść jakąś dodatkową opłatę. Zresztą, w temacie tanich linii lotniczych polecam oglądnąć filmik który zamieszczam poniżej, świetne podsumowanie, ciekawe wykonanie.
Wracając jednak na wyspę – bo do lądowania na Wyspie jeszcze trochę czasu – spędziłem przy Dead Island trochę ponad godzinę w iście ekumenicznym towarzystwie. Ekipa Graminacji, przedstawiciel Niezgranych, ja i jeden z producentów gry siedliśmy przed konsolami żeby posmakować tego, co Techland już pokazywał na E3. Tym razem jednak postawiono na wersję nieco stabilniejszą i pozbawioną wielu błędów których nie ustrzegli się gracze na targach. I prawda, pomijając kłopoty spowodowane słuchawkami (ale nie była to wina samej gry) nie mieliśmy żadnych problemów, nic się nie wieszało, wszystko działało płynnie i elegancko, zabawa była prawie że beztroska.
Prawie, bo momentami na ekranie panował chaos, szczególnie w kanałach – które niczym za Powstania – służących do skracania sobie drogi ciężko było się poruszać, zwyczajnie przeszkadzaliśmy sami sobie. Gdyby nie fakt, że własnych ziomków nie da się uszkodzić, w miejscach gdzie jest mniej przestrzeni SamB stanowił by ze swoim młotem większe zagrożenie niż same zombiaki. Nie jest to jednak jakieś straszne utrudnienie, pojedynczy gracz tego nie zazna, a grupa jak już się ze sobą zgra, będzie sobie dawała radę.
I w zasadzie to była jedyna rzecz momentami uprzykrzająca zabawę. Jako, że zaopatrzono nas w ogromną ilość pieniędzy, nie było problemów i dylematów które napotkamy grając w finalną wersję. Czy naprawić naszą maczetę czy może jednak kupić nową broń i zapuścić się w miasto w poszukiwaniu większej ilości gotówki, żeby narzędzia doprowadzić do stanu używalności. Mam wrażenie, że odpuszczając tą część gry nieco straciliśmy, ale na wszystko przyjdzie pora. Mieliśmy zobaczyć miasto, mieliśmy powalczyć z truposzami i tak się stało. Graficzne na X360 gra prezentuje się naprawdę fajnie, a walki i spotkania z przeciwnikami zrealizowano w przyjemny dla oka sposób. Tłuczenie wrogów tak wciąga, że po pewnym czasie każdy z czterech graczy, jak jeden mąż nie zadowalał się jedynie utłuczeniem śmierdziucha, ale jeszcze katował go przez chwilę na ziemi. Warto, odpadające głowy, ręce, nogi dodają zabawie realizmu i są świetną rozrywką.
Żeby gracz był zadowolony, teren akcji może nie tętni życiem (w odniesieniu do głównego rodzaju przeciwników to niezbyt dobre określenie) ale w zasadzie gdzie by się nie zaglądnęło, jakieś grupki czy pojedyncze umarlaki się kręcą. Im więcej ich widzimy w zaułku, bocznej uliczce, tym bardziej warto zaryzykować, bo gdzieś tam, za ich zgniłymi plecami może kryć się skrzynia w której znajdziemy coś fajnego. Z tego co opowiadają autorzy, takie zwiedzanie okolicy w poszukiwaniu jeszcze odrobiny pieniędzy, jeszcze lepszego sprzętu wciąga, a losowy system znalezisk doskonale się w to wkomponowuje.
Po drugim kontakcie z Dead Island nadal nie widzę w tej grze niczego bardzo ambitnego, ale tak ma chyba być, to właśnie swoboda podejścia do tematu, brak uwierających w mózg dialogów i moralnych dylematów sprawi, że Techlandowi dobrze się ten produkt sprzeda. Sam system walki, spore możliwości rozwoju bohaterów, losowe znajdźki i spore możliwości kombinowania z własnym wyposażeniem spokojnie nadadzą (a jeśli nie, oddam rękę, dowolną, byle nie moją) całości głębi która jest potrzebna, żeby bawić się dłużej niż godzinę czy dwie.
Prorokowaniem prorokowaniem, ale sympatyczny pan każe kończyć pisać, zaraz koniec podróży. Rzucało nim jak szmatą, ale – przynajmniej tym razem – samolot nie rozpadł się w powietrzu. Do następnej podróży.