Recepcjonista ma na imię Luigi. Dziwne, bo jak mu się przyjrzeć, to jedyne co ma w sobie z Włocha to kropelka sosu Bolognese na mankiecie koszuli. Zachowuje się trochę jak Francuz, mówi jak Anglik, chód natomiast, gesty gdy przestaje się tak bardzo kontrolować to typowa amerykańska „wolność i swoboda jednostki”.
Jest bardzo miły i uprzejmy, ale nie traktuje mnie jak gościa. Pyta czy mam coś przeciwko temu, byśmy weszli przez kuchnię, bo musi zamienić kilka słów z kucharzem, a przy okazji chciałby mi pokazać jak w hotelu przygotowuje się posiłki.
Zakładam, że tak jak wszędzie - widziałem kilka odcinków „Piekielnej kuchni” Ramseya Gordona - ale co mi tam. Jeżeli tylko nie będę musiał tachać tamtędy bagaży to żaden kłopot.
Wsiadamy do jeepa i ruszamy. W milczeniu. Luigi woli słuchać Stinga śpiewającego jak to obco się czuje w Nowym Jorku niż rozmawiać ze mną. Ale to nawet lepiej, bo mogę się skupić na podziwianiu widoków.
Wyspa wygląda trochę jak Hawaje z serialu Havaii five-O, to co ładne i luksusowe miesza się z prostotą rozwiązań ludzi, którzy nigdy nie widzieli zimy. Domy tubylców to ledwie lepianki, ze szmatami zamiast okien, ale część z nich ma anteny satelitarne, a bawiące się wkoło dzieciaki równie często sięgają po kijki w kształcie karabinów, co wyłudzone od turystów PSP.
Knajpa na plaży to ogródek parasoli wokół okrągłej chatki z barem, bo kto chciałby się w takie słońce kisić w czterech ścianach. Wszystko tam bambus i cepelia, oczywiście prócz wielkiej plazmy zawieszonej nad kontuarem. No i rzecz jasna porozstawianych tu i tam głośników. Tak wielkich, że bez trudu obsłużyłyby festiwal „Rock in Rio”.
Drogi są wąskie, z rzadka wyasfaltowane porządnie, a jeśli nawet to pełne dziur. Za to znaki nówki, lśniące jak psie...oczy i eleganckie jak Luigi. A nawet bardziej, bo bez plamki sosu na mankiecie.
Dobra, bo zaczynam pisać bzdury, a tymczasem Sting uporał się właśnie z Różą pustyni, a my wjechaliśmy już pod sam hotelowy kompleks.
To zupełnie inny świat, a luksus bije z niego niczym blask halogenu. Po tym co widziałem przed chwilą, aż mi trochę głupio, że będę mieszkał właśnie tutaj. Choć z drugiej strony... nie, właściwie nie jest mi głupio. Full kablówka, basen i darmowe drinki są w stanie ukoić każde sumienie.
Hotel wygląda troszkę jak połowa przeszklonej łodzi wbita pionowo w ziemię, trochę jak element opery w Sydney.
Luigi mówi o nim „amfiteatr otwarty na morze”. Zastanawiam się, na cholerę im literat, skoro mają jego.
W każdym razie od razu widać, że tą częścią wyspy zawładnęło hotelarskie korpo. Nawet palmy stoją tu grzecznie wzdłuż podjazdu, okalają basen i zdobią trawniki. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ich cienie są idealnie wymierzone. Od linijki.
No ale przynajmniej nie są przeszklone.
Mijamy główny podjazd i zgodnie z tym, co powiedział Luigi podjeżdżamy od tyłu. Widzę drzwi z elektronicznym zamkiem i spodziewam się jakiegoś wezwania przez interkom, może radio, ale Luigi tylko wkłada palce do ust i gwiżdże przeciągle, aż świdruje w uszach.
Działa, bo drzwi się otwierają i wychodzi kucharz. Wielki koleś w białym fartuchu, z czapką zawadiacko przekrzywioną na bakier i równie zawadiackim tasakiem w łapie. Mimo upału robi mi się chłodno, zwłaszcza gdy widzę czerwone plamy na białym materiale.
Kucharz podąża za moim spojrzeniem, po czym wzrusza ramionami.
„Żurawina” mówi.
Jasne, stary. Cokolwiek powiesz.
„ Muszę... to znaczy chcę zobaczyć plażę” mówię do Luigiego i już, jednym susem jestem poza jeepem. Gnam w stronę oceanu, jakbym chciał przepłynąć go wpław, a nie tylko postać chwilę na piasku i pozbyć się z głowy horrorowych skojarzeń.
I rzeczywiście, pomaga. Lazur wody, blask słoneczka, piasek wślizguje się między palce i wbija między spód stopy a sandał.
Stoję tak i stoję, aż w końcu dostrzegam, że to w oddali, co wcześniej wziąłem za fantazyjny kamień, to dziewczyna. Poznałem po tym jak wstała i zaczęła coś majstrować przy górze od kostiumu. W sensie rozpinać, jakby czytał to ktoś wyjątkowo niekumaty.
Gapię się tak i gapię, aż tu nagle słyszę za sobą głos.
„Na te to się pan możesz, ale niech cię mamka Brigitte broni przed podglądaniem miejscowych. Cycki pełne jadu, mówię ci. A w oczach złe duchy”
Odwracam się i widzę starego dziadka w samych kąpielówkach, z brzuchem tak obwisłym i pomarszczonym, że wygląda jak worek. Skóra spalona słońcem, na nosie okulary RayBan, ale z pękniętym szkiełkiem. Turysta, który ostał na wyspie? Całkiem możliwe.
„Nie zamierzam się gapić ani na turystki, ani na miejscowe” odpowiadam, a facet mierzy mnie wzrokiem i natychmiast zasłania krocze.
„Jak ty taki, to radź se sam” mówi i odwraca się na pięcie.
No ładnie, myślę, recepcjonista ze skłonnością do poetyckich określeń, kucharz zabójca i plażowy wariat homofob.
Nieźle się zaczyna...
Od redakcji: Wczoraj koszulkę zgarnął zaba2501 i jest on pierwszym finalistą, który będzie walczył o monitor. Wypatrujcie dzisiejszego zadania w komentarzach!