Strach jest trochę jak Manga. Zaczyna się od wielkich oczu, a kończy uśmiechem pełnym zażenowania. Tak było, rzecz jasna i tym razem, bo Kenneth Ballard - menager hotelu, jakby ktoś nie zapamiętał - to naprawdę świetny facet i potraktował mnie bardzo miło.
Oczywiście wiedział o wypadku, bo:
a) Wie chyba o wszystkim co się dzieje na wyspie.
b) Też czyta mojego bloga.
No, w sumie mogłem się domyślić, że będzie ciekaw.
Tego wieczoru Ken zaczynał wszystkie tematy, także sorry, ale pakiet tematów awaryjnych przydał się jak małpie pieczątka. Ale za to dowiedziałem się, że Luigi rzeczywiście ma babkę Włoszkę. A także, że gra na wiolonczeli.
Oczywiście mój sprytny mózg podpowiedział mi zaraz, że skoro wiolonczela, to i futerał, a w futerale...
No dobra, mam trochę wtórne skojarzenia w tym temacie, ale cóż poradzę, że uwielbiam mafijne kino? Podczas tej kolacji miałem nawet na sobie koszulkę z plakatem ze „Scarface”. Wiecie, jak umierać to z Tonym na klacie.
Tak czy owak było bardzo miło, a po kolacji wróciłem do pokoju, by trochę popisać, a potem zasnąć na łóżku stanowczo za dużym jak dla jednego, nawet wciąż jeszcze nie dość odchudzonego, faceta. Nie, to nie żal, ani zawoalowana propozycja. Po prostu nie mogę się nadziwić, po co komu łoże o powierzchni małego państewka. I nie mówcie, że do dzikiego seksu, bo nawet gwiazda porno dostałaby zadyszki turlając się od jednej krawędzi do drugiej. Nie mówiąc już o czynnościach wykonywanych pomiędzy...
Mniejsza. Zasnąłem.
I tak nastał dzień następny.
***
Siedzę na plaży. Chciałem pogotować dla Antona, ale Luigi grzecznie zakomunikował mi, że choć mój koncept wielce go wzrusza, to jednak jeepów mają na wyposażeniu kilka, a kuchnię, choć dużą, tylko jedną. Zasugerował też, że Anton lubi muszelki, a jak już znajdę na plaży konchę, będzie wniebowzięty. Tak, spokojnie, zorientowałem się, że ze mnie kpi!
Więc siedzę. Nic się nie dzieje, ale to miłe nic, bo okazało się, że w hotelu jest parę ładnych turystek i teraz większość z nich korzysta z dobrodziejstw oceanu. A ja się gapię... czy też raczej kontempluję. W końcu nie po to jestem pisarzem, nie po to wbijam sobie do głowy te wszystkie trudne słowa, by potem się ordynarnie i prostacko gapić, nie?
Mój znajomy homofob obserwuje mnie z daleka. Widzę, że chce pogadać, ale wolę na niego nie machać ani nic, bo jeszcze odbierze to jako sygnał i już na zawsze zamknie się w sobie. A po co mam sobie robić wrogów?
Więc siedzę dalej. Dziewczyny pluskają się w wodzie, czasem któraś na mnie zerknie i się uśmiechnie, a ja oczywiście ani myślę się rozbierać - bo jednak tłuszczyk - więc zamiast tego rżnę intelektualistę z Kindlem na kolanach. Kogo obchodzi, że od pół godziny nie spojrzałem nawet na ekran?
Zatem wciąż siedzę. I siedziałbym tak pewnie do wieczora - a potem przeniósłbym się w okolice basenu i drinków - gdyby nie młody boy hotelowy, który nagle zjawia się obok i mówi:
„Luigi wysłał mnie do wioski do warsztatu, zobaczyć co z jeepem i kazał zapytać czy pan nie chce jechać ze mną.”
No dobra, taki jest sens jego słów, ale nie dociera on do mnie w pierwszej chwili, bo mały bełkocze dziwną mieszanką angielskiego, francuskiego i dziwnym „urodziłem się w lepiance gdzieś na plaży” narzeczu. Dlatego też potrzebuję pytania uzupełniającego:
„Eee, co?”
Powtarza, tym razem wolniej. A ja patrzę na Kindle’a, na dziewczyny w wodzie, wreszcie na kolegę homo-ostrożnego (bo może trochę za szybko wyjechałem z tą fobią). I podejmuję decyzję.
„Jadę z tobą”.
***
Boy jest czarny i ma na imię Jean. A dokładniej Jean Baptiste, ale woli jak mówić na niego J.B. Jest wielkim fanem tego rapera z Nowego Orleanu Sama B, który ma tu występować w przyszłym tygodniu. Mówię mu, że nie znam i omal nie powtarzamy mojej przygody z dżunglą, bo dzieciak patrzy na mnie jakbym mu właśnie ojca w sukienkę ubrał i wysłał do pracy na bulwar.
Więc tłumaczę, że z hip hopu to ja tylko Eminema, może Snoop Doga i jeszcze jednego mojego zioma, ale to dlatego, że brat, a nie, że rozumiem ideolo. A potem raz dwa zmieniam temat na voodoo.
„Słyszałem, że macie” mówię, tak jakby chodziło o sobotnie dyskoteki albo misia na Krupówkach. To przez ten upał, jak nic. Wypala mi jedynkę z przodu we wskaźniku IQ.
Jean natomiast wzrusza ramionami i mówi: to ględzenie staruch i wabik na turystów. Ale że jednocześnie ukradkiem sięga do małego woreczka na piersiach, wiem, że to jednak coś więcej. Więc drążę.
A wtedy Jean Bapitste raczy mnie opowieścią (przekładam od razu na ludzki, dla wygody):
Otóż był sobie pewien turysta. Elegant, żadne tam skarpetki do sandałów czy inne takie, ale jednocześnie mentalny prostak, któremu się wydawało, że jak wykupił all inclusive, to obejmuje to też lokalne kobiety. Kilka razy dostał kosza, ale w końcu utrafił sobie taką jedną, piękną młodą i od tej młodości i urody wciąż jeszcze strasznie głupią, a przy tym po dziecięcemu ciekawą świata. Pokazał Iphone’a, machnął platynową kartą i już była jego, a potem ze dwie noce z pokoju nie wypuszczał, aż miała dość i zwiała mu przez okno.
Facet się nie przejął specjalnie - była to była, nie ma znajdzie nową - ale kiedy następnym razem pojawił się w wiosce, wszyscy patrzyli na niego jakoś tak dziwnie. I baby w oknach i handlarze znad swoich stoisk, nawet dzieci bawiące się w pyle na podwórku. Wszyscy przyglądali mu się z zaciekawieniem i pewnym przestrachem. Aż w końcu, na drugim końcu ulicy pojawił się brat dziewczyny. W obu rękach trzymał wielki, osmalony kociołek, a wyraz jego twarzy mówił wyraźnie, że krzywdy wyrządzonej siostrze płazem nie puści.
Elegant wiedział już, że coś się święci i chciał uciec, ale nogi jakby wrosły mu w ziemię. Zupełnie nie mógł się ruszyć...
Brat tymczasem postawił kocioł na ziemi, zatarł ręce i... jak nie pieprznie Elegantowi w ryj! Aż gruchnęły kości! A potem jeszcze raz czy drugi poprawił z kopa, aż się Elegant wyniósł z wioski i więcej nie wrócił.
Jean Bapiste milknie. Ja czekam jeszcze chwilę, myśląc, że to może pauza przed puentą, ale zorientowawszy się, że jednak nie, pytam:
„No ok, ale gdzie w tym wszystkim voodoo?”
Chłopak patrzy na mnie jak na idiotę.
„Voodoo to bajki dla turystów” mówi „ To hip hop, stary. Bo tylko hip hop mówi o prawdziwym życiu”
O ironio, w tym samym momencie z radia dochodzi nas „Who Do You Voodoo” wspomnianego już wcześniej Sama B.
I co ty na to, czarny mały bracie?
***
Chwilę potem wjeżdżamy do, powiedzmy, że miasteczka. Kościółek, dwa rzędy domów, w środku ulica jak z meksykańskiego westernu. Tu schodki, tam okienko, a wszędzie pełno much i dzieci, aż człowiek nie wie, które aktualnie brzęczą.
Jeep stoi na końcu tej ulicy, w nim jakaś laska w białym t-shircie i ogrodniczkach. Całkiem niezła jak na pierwszy rzut mojego wprawnego oka, choć musimy podjechać, bym mógł to stwierdzić z całą pewnością.
Podjeżdżamy. Potwierdzam. Rzeczywiście niezła.
„Kuba” przedstawiam się.
„Jin” odpowiada, a ja wznoszę modły do wszystkich znanych mi bóstw - nawet tych małych i włochatych - by się nie domyśliła, że to ja spowodowałem ten wypadek.
I rzeczywiście, nie domyśla się. Nie ma czasu, bo Jean Baptiste po prostu jej to mówi. Wiecie, jak w porządnym hip hopie - cała prawda w kilku niezrozumiałych słowach.
Jin śmieje się przez chwilę, a potem pyta jak to się stało. Więc mówię jak na spowiedzi... że małpa na drodze, że heroiczny skręt, by ratować to biedne stworzenie, że pnącza, węże i co mi tam jeszcze do głowy przychodzi, a w tym czasie na ramieniu Jin ląduje najprawdziwsza papuga.
„O, papuga!” przerywam tyradę, by dać wyraz zdumieniu i zachwytowi. „Ciekawe czy mówi”
Jin wzrusza wolnym ramieniem, że niby nie wie, więc próbuję:
„No mała, powiedz piękna Jin”
I ku mojemu zaskoczeniu, papuga powtarza moje słowa.
Zanim jednak zdążyłem się ponapawać, że taki ze mnie ptasi pedagog, Jin stuka papugę palcem w dziub i mówi:
„No Wanga, jak mówimy na facetów, którzy próbują takich tanich tekstów, by nas poderwać?”
A papuga na to:
„Frrrrraaaaaajerrr, Frrrrraaaajerrr”
I to chyba tyle w temacie: wakacyjny macho.
Od redakcji: Użytkownik Matekso jest trzecim zwycięzcą w naszej zabawie - otrzyma od nas koszulkę i szanse na wygranie monitora w finale. Co Kuba Ćwiek przygotował dla Was dzisiaj?