Dziki zachód od Rockstara - Red Dead Redemption to jest to - yasiu - 6 lutego 2012

Dziki zachód od Rockstara - Red Dead Redemption to jest to

Nieczęsto bywam słomianym wdowcem. Jednak kiedy już się tak stanie, raczej z domu nie wypełzam. Staram się za to, poza innymi obowiązkami, nadrobić trochę zaległości w grach. Poprzednim razem trafiło na Mass Effect 2. Tym razem przeniosłem się z moją wystającą z butów słomą na dziki zachód. Nie wystarczy mi zapewne czasu na ukończenie gry, ale już wiem, że Red Dead Redemption całkiem zasłużenie został okrzyknięty grą roku.

Czasem tego pana doskonale rozumiem. Martwi nie gadają takich głupot jak żywi.

Przygody Johna Marstona wciągnęły mnie niesamowicie, chociaż szczerze mówiąc, nie do końca – przynajmniej świadomie – wiem dlaczego. Nie sprawdzałem w żadnych przewodnikach, mam jednak wrażenie, że jestem na samym początku zabawy, jednak już jest dobrze. Pal licho sam scenariusz, bo ten na razie nie różni się specjalnie od westernowych klasyków, za to bohaterowie, to całkiem inna para kaloszy. O ile mój awatar w świecie gry jak na razie nie urzekł mnie niczym specjalnym, to spotykani bohaterowie niezależni zrobili w tym kierunku naprawdę wiele. Co jeden to lepszy aparat, gadający ze zwłokami, ciągle pijany irlandczyk, szarlatan – to jak na razie moi ulubieńcy. Jednak nawet ci, którzy są trochę mniej wyraziści, dają się lubić.

Duża w tym zasługa kwestii dialogowych. Nie dość, że każdy spotykany bohater mówi trochę innym językiem, to jeszcze każdy ma swój specyficzny akcent. Pierwsze słowa wystarczą, żeby stwierdzić z kim mamy przyjemność. Moim faworytem jest jeden z pomocników szeryfa, niezbyt lotny na umyśle, niezbyt wygadany, za to przezabawny. Wszystko to sprawia, że RDR zasłużył w moim uznaniu na słuchanie wszystkich dialogów. Korzyść w tym nie tylko dla mnie jako gracza, jestem przekonany, że moja znajomość angielskiego i umiejętność rozumienia różnych akcentów, sporo na tym skorzysta.

Wiecznie pijany Irlandczyk ze swoim uroczym akcentem też da się lubić.

Jednak nie samymi kwestiami dialogowymi człowiek żyje. Jakby dobre nie były, świetnej gry się na nich nie zbuduje. Na szczęście twórcy RDR równie mocny nacisk położyli na inne elementy gry. Tu zwyczajnie cały czas coś się dzieje, świat gry nie dość, że rozległy, to jeszcze cały czas żyje. Pościgi, napady, hordy kojotów, polowania, pościgi, wyścigi, łapanie koni, zbieranie kwiatków, jej, tego jest naprawdę sporo. Oprócz zadań układających się w główną linię fabularną – na tyle zróżnicowanych, że nadal chce mi się je wykonywać – wokół dzieje się mnóstwo rzeczy losowych. Dodatkowo, o ile tylko mamy na to ochotę, sami możemy zająć się dużą ilością różnych spraw, od nocnych obchodów na farmie, przez ujeżdżanie koni, po grę w podkowy na pieniądze.

Wszystko to powoduje, że nawet odpalenie RDR na godzinę, bez chęci ciągnięcia do przodu linii fabularnej, daje autentyczną satysfakcję. A to złapię jakiegoś przestępcę, a to wygram w karty, a to przejadę się po prerii, upoluję kilka kojotów, żeby podnieść swój poziom sprawności strzeleckiej. Nie ma co ukrywać, że sporą w tym rolę odgrywa oprawa graficzna. Trochę gier w swoim życiu widziałem, ale Red Dead Redemption plasuje się w ścisłej czołówce. Nie ze względu na ostrość tekstur i szczegółowość grafiki, ze względu na całokształt, spójną wizję zrealizowaną na naprawdę wysokim poziomie.

To samo miejsce kilka godzin później wygląda jeszcze ładniej. O zachodzie słońca wszystko wygląda ładniej.

Mam przeczucie, że do RDR będę wracał nawet, kiedy moja żona z małym Kubą wrócą ze szpitala. Chcę postrzelać z karabinu maszynowego, chcę złapać i ujarzmić czarnego konia, chcę wygrać w pokera tysiące. Dużo rzeczy chcę i jak na razie nadal chce mi się je robić.

yasiu
6 lutego 2012 - 09:57