Nowy American Pie to jeden z najbardziej zaskakujących filmów. Rzadko się zdarza, żeby ósma (!) część dorównała, albo nawet była lepsza od jedynki. W tym wypadku – tak właśnie jest.
Zjazd Absolwentów, to powrót starych znajomych, których nie widzieliśmy od dziewięciu lat. Wszyscy są już trzydziestolatkami z mniej lub bardziej udanymi karierami. Jim i Michelle doczekali się dziecka, a teraz zmagają się z problemami łóżkowymi. Chris to telewizyjny showman, który niezbyt dobrze czuje się w tej roli, Kevina dobija monotonia, Finch to nadal człowiek zagadka, a Stifler za wszelką cenę nie chce dorosnąć. Wszyscy spotykają się przed zjazdem absolwentów, będą imprezować i wpadać w tarapaty – kilkukrotnie i tak efektownie, że widz ani przez chwilę nie będzie się nudził.
Cieszy fakt, że nowy American Pie (po raz czwarty ze starą obsadą) to nie jest typowy skok na kasę na zasadzie - mamy fajny tytuł, to ludzie pójdą. Producenci nie tylko zebrali wszystkich głównych bohaterów z oryginału, ale znaleźli też miejsce w epizodach dla ludzi drugiego i trzeciego planu. Niektórzy z nich pojawiają się tylko po to, by powiedzieć cześć. Mała rzecz, a cieszy.
American Pie od czwórki do siódemki, to był właśnie taki skok na kasę. Ze starej obsady brali tylko ojca Jima, niespecjalnie wysilali się nad gagami, dodawali kilka par cycków i film gotowy.
Czy tego chcecie, czy nie - pierwszy American Pie, to był pewien przełom i nie bez powodu urósł do miana kultu. Po nim nastąpił wysyp młodzieżowych komedii o prawiczkach desperacko pragnących stracić dziewictwo. Mało która z nich zapisała się w pamięci. W żadnym nie wymyślono czegoś, co mogłoby zapaść w pamięć jak scena z szarlotką.
Tak cofam się ciągle w przeszłość i wspominam, bo taki też jest ten film. Nawiązań do poprzednich części jest zatrzęsienie i niezłą zabawą jest to wszystko wyłapać. Mój faworyt, to Michelle mówiąca „a pamiętasz jak na obozie…” w ten swój charakterystyczny sposób, dokładnie tak jak 13 lat temu. Ci, którzy dorastali równolegle z bohaterami filmu, teraz pewnie mogą się z nimi pod kilkoma względami identyfikować. Świetnie parodiowana jest współczesna młodzież. Jest i o książce „Zmierzch” i o Justinie Bieberze. Trochę o przemijaniu różnych mód i szybkim postępie, za którym trudno nadążyć.
Jest nostalgicznie, ale przede wszystkim to przezabawna komedia w starym dobrym stylu. Żarty o pierdzeniu, upijaniu się i seksie nie są dla wszystkich, więc uprzedzam. Nie podobał ci się pierwszy „American Pie”? Nie idź na nową część. Wydaj lepiej tę kasę na sms’y do telegry. Wszystkich pozostałych prostaków o niewyszukanym poczuciu humoru zachęcam do odwiedzenia kina. Zabawa jest po prostu mistrzowska. Nie pamiętam już kiedy tak dobrze bawiłem się na komedii. Wygląda na to, że przy scenarzyście siedział jakiś pan Zenek ze stoperem. Gdy w scenariuszu przez dłużej niż 3 minuty nie pojawiał się dowcip, to Zenek bił na alarm. Niekiedy dowcipy nakładają się na siebie, że salwy śmiechu nie mają końca. Nie jestem odosobniony, bo cała sala ryczała jak szalona, a na końcu rozległy się donośne brawa.
Na koniec kilka słów o napisach jakie zaserwował nam dystrybutor. Przedziwne jest to, że serial „Desperate Housewives” przetłumaczono jako „kury domowe”, zamiast „Gotowe na wszystko”. Z drugiej strony - raz mnie pozytywnie zaskoczyli. Gdy jeden z bohaterów mówi, że robi w firmie za sukę (bitch). Przetłumaczyli to tak, że robi za… murzyna;) Fajnie, że ta poprawność polityczna jeszcze nie wszędzie dotarła. Niech podsumowaniem będzie ostatnie zdanie jakie pojawia się w filmie. Co to za zdanie? Nie będę wam spoilerował;)
8/10