Quentin Tarantino to bez wątpienia jeden z najciekawszych reżyserów naszych czasów. Ba, wszystkich czasów! Chociaż niektóre jego filmy mnie drażnią (Wściekłe Psy), albo nudzą (Grindhouse vol.1), to jedno trzeba mu oddać – facet kocha kino i nikt tak zręcznie jak on nie umie bawić się konwencją.
Czym jest Django? Spaghetti westernem, z nutką komedii i pastiszu. Historią o dumie człowieka? Popisem zręczności reżysera i aktorów? Wszystkim z powyższych. Kawał świetnego kina, to na pewno.
Reżyserowi „Pulp Fiction” udaje się złapać więcej niż jedną srokę za ogon. Przy pomocy „Django” oddaje hołd zasłużonemu gatunkowi westernów, nawiązując do niego niejednokrotnie, chociaż najwyrażniej na samym początku, poprzez klimatyczne intro. Szybko jednak okazuje się, że to nie będzie zwykła przypowiastka o bohaterstwie w dzikich ostępach USA osadzona w czas sprzed wojny secesyjnej. Pierwsze sceny, w których pojawia się dr King Schultz (rehabilitacja Niemców z „Bękartów Wojny”?) łamią koncepcję. Później owa postać będzie nas jeszcze niejednokrotnie zaskakiwać.
Swoją drogą, Tarantino ma niezwykły talent wydobywać „duszę” ze swoich postaci. Nie mówi się o nich wprost, a przecież po seansie znamy je od podszewki. Nie inaczej jest w tym przypadku. Podczas gdy inni reżyserzy są zmuszeni wkładać w usta innych postaci opisy bohaterów, w „Django” ich charakter przedkłada nam scenariusz, gra aktorska i reżyseria.
„Django” jest długi. Jest świetnie zrealizowany. Czuć w nim wyraźnie tarantinowską rękę. Widać wyraźnie kiedy powiedział „a tutaj zrobimy sobie takie jaja”, a wszyscy łapali się za głowy i mówili, że to bez sensu. Ale on to przepchnął i puścił widzom na całym świecie oko. „Cześć, to ja Quentin! Podoba Wam się film? Check this out!”, zdają się mówić nagłe zbliżenia na twarz bohaterów, połączone z odgłosem przecinanego powietrza, rodem z filmów klasy C. Reżyser nigdy nie przekracza jednak pewnej granicy (czym wiele osób zirytował Peter Jackson w nowym Hobbicie).
Co jeszcze zasługuje na pochwałę? Świetne dialogi, chociaż słusznie podnoszą się głosy, że dramatyczna scena przy obiedzie nijak się ma do sceny z baru w „Bękartach Wojny”. Absolutnie genialna ścieżka dźwiękowa. Pomieszanie aż do bólu klasycznych „spaghettiwesternowych” nut z nowoczesnym brzmieniem, rockiem czy hip-hopem tworzy zaskakująco udaną mieszankę, która wyciska z widza ciarki i rozciąga twarz na podobieństwo Not-bad-Obamy. Do tego genialne aktorstwo, każdego aktora grającego w „Django”. Chciałbym wskazać tutaj któregokolwiek jako lepszego, ale cała obsada spisuje się świetnie. Nie zgadzam się z popularnym w recenzjach stwierdzeniem, że Christopher Waltz odsadził resztę aktorów i zdominował film.
Jeżeli miałbym wymienić jakieś wady „Django”, to uważam że w drugiej połowie filmu Dr King Schultz odszedł nieco w odstawkę. Po kilku fajnych scenach z jego udziałem robi się cicho, aż do jednej z ostatnich scen. Moim zdaniem można go było odrobinę bardziej wyeksploatować.
Ocena? 9,5/10. Quentin może i mieć aparycję maniaka seksualnego, ale filmy potrafi czasami zrobić niesamowite.
Jeżeli podoba Ci się mój materiał to będę Ci wdzięczny, jeżeli polubisz mój fanpage na Facebooku, może nawet zasubskrybujesz mój prywatny profil, albo zafolołujesz mnie na Twitterze. Wrzucam tam sporo rzeczy, które nie pojawiają się na Gameplay'u. Reaktywowałem też niedawno swojego prywatnego bloga.