Tarantino nie zwalnia tempa. Django strzałem prawie w 'dziesiątkę' - michalsergio - 31 stycznia 2013

Tarantino nie zwalnia tempa. Django strzałem prawie w "dziesiątkę"

Po całkiem nieźle przyjętych Bękartach Wojny, Tarantino na warsztat wziął  historię westernowskich filmów i stworzył po raz kolejny coś absurdalnego, ale niebanalnego i oryginalnego. Quentin zrobił film, którego korzeni możemy szukać zarówno w spaghetti westernach Sergio Leone, jak i w historii Stanów Zjednoczonych. W odróżnieniu od pozostałych produkcji Tarantino, przez Django przelała się ogromna fala krytyki. Reżyser po raz kolejny przebiegł po czerwonym dywanie z dynamitem w dłoniach.

Nigdy nie byłem fanem jego filmów. Mało tego! Zawsze uważałem się za przeciwnika jego produkcji. Jednak jest coś w jego filmach, że obejrzałem wszystko, co wyszło spod geniuszu tego człowieka. Geniuszu, bo w oryginalny sposób potrafi bawić się konwencjami filmowymi. Mogą one brzydzić, odrzucać, wywoływać sprzeciw, ale i tak gonimy do kin, bo "właśnie leci nowy film Quentina!". W większości jego filmów nie brakuje krwi, która ścieka po ścianach, podłodze i suficie. Jeśli główna bohaterka nie zarżnie setek ludzi (czyt. Kill Bill), to żydzi wycinają na czołach Niemcom swastyki. Ciekawostka? Tarantino zapytany przez dziennikarza: "dlaczego w Twoich filmach jest tyle krwi?", odpowiedział: "bo jest to zabawne!". O takim ciekawym człowieku piszę.

Od czasów Pulp Fiction reżyser nie schodzi poniżej pewnego poziomu, co mnie bardzo cieszy. Czym teraz namieszał? Dał ludziom czarnoskórego niewolnika, który wygrał los na loterii (czyt. odzyskał wolność), został pomocnikiem łowcy głów i wraz z nim zabija białych ludzi dla kasy, aby odzyskać ukochaną żonę - Broomhildę.


Część recenzentów w USA oburzyła się po obejrzeniu Django Unchained. Jak potrafili przełknąć mordowanie nazistów przez żydowską bojówkę, tak czarnoskóry niewolnik, plujący w twarz historii niewolnictwa, dążący do zemsty na oprawcach, to za dużo. Przez większość filmów Tarantino przewija się znany motyw zemsty (Pulp Fiction, Grindhouse czy Kill Bill). Jednak w tej produkcji najpoważniejszym zarzutem było to, że tragiczna historia niewolnictwa została spłycona do jednego czarnoskórego buntowniczego rewolwerowca, który staje się symbolem wolności.
Django współpracuje z eksdentystą, łowcą głów dr Kingiem Schultzem, aby odzyskać swoją żonę, która została sprzedana na jedną z platacji. Bohater uczy się od łowcy głów posługiwania się bronią. Ważne staje się również słownictwo i obycie wśród ludzi. Dawno nie widziałem, aby podczas filmu postać tak dynamicznie się rozwijała. A jak to wyglądało od pierwszych minut? Mniej więcej TAK.

Akcja filmu toczy się na dwa lata przed wojną secesyjną, a Tarantino postanowił zabawić się konwencjami gatunkowymi. Do jednego worka wrzucił mnóstwo ironii, aburdu czy wyolbrzymienia. Reżyser zaserwował nam western z odwróconymi rolami, bo - jak sam mówił - postanowił dać Afroamerykanom czarnoskórego bohatera rodem z tamtych czasów. I tak oto w końcówce filmu Jamie Foxx przypomina mi Clinta Eastwooda - słupki pogardy, chrypliwego głosu i pewności siebie wybijają się ponad skalę. Ponadto Tarantino od początku filmu miota widzem po różnych zakątkach USA. Zaczynamy od "gdzieś w Teksasie", a potem biegamy po mapie, aby zakończyć wszystko na plantacji Calvina J. Candiego (Leonardo DiCaprio). Nie brakuje absurdalnych sytuacji, jak choćby sceny, w których dr Schultz tłumaczy ludziom, że Django to wolny człowiek - nikt nie potrafi tego zrozumieć.

- Czemu wszyscy się tak dziwnie na ciebie gapią?
- Nigdy nie widzieli murzyna, który jeździłby na koniu.

Film nie jest idealny. Dla mnie sporą wadą była długość. Wydaje mi się, że trudno jest utrzymać skupienie widza przez niemalże trzy godziny. Na początku mamy falę groteskowych sytuacji i ironicznych tekstów. Na końcu to, czego nie mogło zabraknąć - tarantinowskiego rozlewu krwi i czerwieni wyciągniętej żywcem z pomidorowych festiwali. Środek filmu jest miałki. Ponadto jedyna relacja, którą możnaby było nazwać: "rozbudowana", to ta pomiędzy Django a dr Schultzem. Pozostałe postacie zostały pokazane sztampowo. Ewentualnie przed szereg wychodzi jeszcze Stephen, w którego wcielił się Samuel L. Jackson. Jaka to postać? O TAKA - więcej nie trzeba pisać.
Tarantino zabawił się odbezpieczonymi granatami w tłumie ludzi, ale wyszło mu to na dobre. Nie pierwszy raz zresztą. Jego kino jest dziwne, specyficzne, czasami nawet karykaturalne, ale na tyle ciekawe, że faktycznie siadam przed ekranem i chłonę jego produkcje. Django znalazł się wśród niminowanych do Oscara za najlepszy film, najlepszego aktora drugoplanowego (Christoph Waltz), najlepsze zdjęcia (Robert Richardson), najlepszy scenariusz oryginalny (Quentin Tarantino) i najlepszy montaż dźwięku (Wylie Stateman). Te nominacje mówią same za siebie - warto poświęcić prawie trzy godziny życia i obejrzeć nową produkcję Tarantino.

michalsergio
31 stycznia 2013 - 14:32