Są takie rozmowy w życiu człowieka, które poszerzają horyzonty i dają więcej niż jakiekolwiek wykłady, podczas których student ma ochotę przebić sobie dugopisem bębenki słuchowe. Moja odbyła się pewnego zimnego grudniowego popołudnia w Parku Śląskim. Miałem okazję przez niemalże dwie godziny porozmawiać z Patrykiem "Rojem" Rojewskim o grach komputerowych, roli nowych mediów, dziennikarstwie oraz o życiu, które podsumował krótkim zdaniem: - Gdyby dzisiaj Monthy Python zapytał mnie co jest sensem życia, to powiedziałbym, że zamiana pasji w pracę.
Co ciebie przekonało do tego, aby przejść od grania w gry komputerowe do tworzenia materiałów na YouTube?
- Jest to ciekawa historia, bo zaczęło się od „pióra”. Kiedyś ktoś mądry mi powiedział, żebym zastanowił się nad tym, co chcę w życiu robić i żebym zaczął to robić. Chciałem przejść drogę od konsumenta, który oglądał materiały i czytał artykuły, do eksperta. Myślałem o tym, aby stać się istotną częścią branży, którą bardzo miłowałem. Zaczynałem od pisania na serwisie gry-online.pl, gdzie wysłałem jedną z prac zaliczeniowych z wiedzy o społeczeństwie. Chciałem się dowiedzieć od nich czy w takiej formie mogę wysłać materiał prowadzącemu na studiach. Tekst im się spodobał i zaproponowali mi współpracę. Wysłałem również teksty do wp.pl, ale nie dostałem stamtąd odpowiedzi. Napisałem sporo tekstów, poradników oraz felietonów. Gdy pisałem pracę magisterską, musiałem na moment zrezygnować z publikowania. Później pojawiła się możliwość pisania na gameplay.pl. Były tam zestawione blogi różnych osób. Pisaliśmy nie tylko na temat gier komputerowych. Dla przykładu ja publikowałem m.in. o gadżetach na farbę, które pomagają w paintballu. Jest tam około 500 moich artykułów. Tam zostałem zauważony przez „Rocka”. Zaproponował mi współpracę przy materiałach wideo. Kręciliśmy wspólnie na jego kanał YouTube. W tym samym czasie robiłem własne materiały dla serwisu gameplay.pl. Miałem swój kanał, ale na nim było tylko jedno nagranie z paintballowych zawodów. Z tym wiąże się ciekawa opowieść, bo gdy chciałem założyć sobie konto, to okazało się, że je mam, tylko zapomniałem hasła. Po serii letsplayowej Borderlands z Rockiem miałem na kanale cztery tysiące subskrypcji, choć nie wrzuciłem żadnego nagrania. Pomyślałem o tym, że ci ludzie z pewnością liczą na nowe nagrania na moim kanale i zacząłem sam coś tworzyć.
Twoja historia pokazuje, że sukces może być dziełem przypadku.
- Szczęście przyszło nagle. Wcale nie twierdzę, że nie zapracowałem na nie. Często miałem w życiu tak, że musiałem pisać na tematy, które niekoniecznie mnie interesowały. Tak było na studiach. Dopiero pisanie o socjologii w połączeniu z branżą elektronicznej rozgrywki było czymś, co rozwinęło u mnie lekkość „pióra”. W międzyczasie pojawiały się teksty w Dzienniku Zachodnim. Pisałem minirecenzje gier komputerowych. Cały czas doskonaliłem się i rezygnacja z tego nie była kwestią lenistwa z mojej strony. Lepiej bawiłem się, kręcąc filmy na YouTube. Życie nie dało mi ryby a wędkę. Każdego dnia staram się coraz lepiej nią łowić.
Jak długo trwała twoja przygoda z Dziennikiem Zachodnim?
- Trwało to niecałe trzy miesiące i pisałem do dodatku weekendowego krótkie recenzje. W pewnym momencie musiałem się zastanowić nad priorytetami w życiu. Zarobki, jakie otrzymywałem, nie pokrywały się z ilością pracy włożonej – było to diabelnie nieopłacalne. Podziękowałem wszystkim za współpracę, nie paląc przy tym mostów.
A kiedy zrozumiałeś, że ludologia to jest to, czym chciałbyś się zajmować?
- Uświadomiłem sobie, że studia są po to, aby studiować, analizować pewne zjawiska, którymi człowiek się interesuje. Znałem już większość narzędzi socjologicznych, które pomagały mi badać pewne zjawiska i moim zadaniem było połączenie tego z branżą elektroniczną. Miałem z tego dwa profity: po 1. łatwiej było mi ukończyć studia, skupiając się na tym, co znam doskonale. Po 2. później wiedziałem jak nagrywać materiały o ludologii w ramach vloga Moje uRojenia. W tym wszystkim wykorzystywałem nie tylko badania socjologiczne.
Jakie stawiałeś sobie cele w świecie wideo, kiedy nagrywałeś materiały z „Rockiem”?
- Przez lwią część mojego życia pasja była dla mnie ważniejsza, niż zarobki, które płynęły z tych zainteresowań. To nie o to chodzi, że dawałem się łatać w tyłek na kasę. Potrafiłem zrobić mnóstwo materiałów za niewielkie pieniądze i nie widziałem w tym nic złego. Jednak życie jest brutalniejsze i z czegoś trzeba było się utrzymywać. Gdyby dzisiaj Monthy Python zapytał mnie, co jest sensem życia, to powiedziałbym, że zamiana pasji w pracę i odwrotnie. Mnie się to udało. Ważne dla mnie jest to, że ten element pasji nigdy nie został wykastrowany w natłoku obowiązków. Pieniądze stanowiły dla mnie bodziec, który dodatkowo motywował mnie do pracy.
W twoim przypadku ilość widzów z tygodnia na tydzień sukcesywnie wzrastała. Zaskoczyła ciebie taka popularność?
- Dla mnie YouTube był miejscem, w którym na początku oglądałem jedynie zwiastuny do filmów i gier, albo durne nagrania – maksymalnie trzydziestosekundowe. Czasem zdarzało mi się przesłuchiwać muzykę, która była trudna do zdobycia. Nie spodziewałem się, że na tym serwisie mogą pojawiać się kreatywne produkcje, które mogą przyciągnąć ciekawego widza. Na YouTubie – choć zabrzmi to prozaicznie - odnalazłem siebie. Dynamika wzrostu subskrypcji była potężna i do dzisiaj to widać. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że pewnego dnia postawiłem na różnorodność. U mnie nie tylko gracze znajdą coś dla siebie. Sportowcy, artyści, naukowcy społeczni, ludolodzy, socjolodzy – staram się trafiać do różnych grup odbiorców. To owocuje tym, że zgłaszają się do mnie ludzie z różnych branż. Nie staram się zamykać np. tylko do Minecrafta, który nie jest opłacalny dla kogoś, kto chciałby rozwinąć skrzydła w branży wideo. Są to popularne serie i pojawia się coraz więcej reklam, ale to użytkownikowi nie zapewni rozwoju.
Wiadomo, że są plusy i minusy dynamiki subskrypcji. Żaden z moich filmików nie zbliża się do ilości subskrybentów, ponieważ wynika to z urozmaiconego contentu na kanale. Jest to ciasto, które upiekłem dla wszystkich i każdy znajdzie kawałek dla siebie.
Co dla ciebie oznacza ten sukces w branży wideo?
- Nie chcę, aby to było krótkotrwałe, dlatego nie zamknąłem się w obrębie jednego contentu, który jest na fali popularności. Staram się robić sobie wiele furtek i bramek. Przykładem może być paintballowy splatpack.tv. Czuję, że realizuję się w tym, co robię. Chcę uniknąć tego, że obudzę się pewnego dnia i uświadomię sobie, że nawet nie spróbowałem. Spełniam swoje marzenia. Nieistotne jest dla mnie kiedy to się skończy, bo wiem, że coś pozostanie po mnie w Internecie.
Słychać, że nie brakuje ci ambicji i zaangażowania, którego również i widzowie szukają na YouTubie.
- I to jest właśnie najważniejsze – kontakt z drugim człowiekiem. Pomiędzy starymi a nowymi mediami jest tytanowa kurtyna. W telewizji materiał jest skończony, następuje pożegnanie i nie ma nic więcej. Brakuje miejsca, w którym człowiek mógłby wyrazić opinię. Są fanowskie fora, ale twórcy bardzo rzadko je czytają. Mam czasem wrażenie, że bardziej przejmują się tym, co pojawi się na Pudelku. Na YouTubie mamy integrację w ramach myśli: „Gry łączą, a nie dzielą”. W Internecie jest to niemalże namacalne. Mamy aksamitną granicę pomiędzy nadawcą a odbiorcą. I są emocje. Gry mają przede wszystkim bawić, ale mogą także uczyć. Szansą na zaistnienie mogą być wspomniane uczucia – kontrowersyjne, przerysowane, a czasem balansujące na granicy prymitywności. Złotym środkiem jest zabawa. W swojej działalności mam zasadę: jeśli ja się źle bawię, nagrywając materiał, to znaczy, że jest on do dupy. Często oglądam swoje filmy. Nie jest to formą samouwielbienia. Badam wtedy nagranie i wyciągam z niego wnioski. Z każdego materiału znajduje minuty, w których było dobrze i w których było słabo. Badam, jaki był feedback itp. Jest to długi proces samodoskonalenia się. Najważniejsze jest dla mnie to, aby nagranie bawiło widza. Mnie jest trudno rozśmieszyć, a więc jeśli materiał mnie bawi, to znaczy, że ludziom może się spodobać. Czasem dochodzi do sytuacji, że żart może być spotęgowany przez sytuację, która miała miejsce w grze – wtedy fun jest podwójny.
I jest to element burzenia „czwartej ściany”, o której wspominałeś w felietonach. Poprzez zatarcie granicy między nadawcą a odbiorcą, jesteś również narażony na ciągle ocenianie.
- To jest w tym najtrudniejsze – trzeba być gruboskórnym oraz odpornym na niekonstruktywną krytykę. W Internecie jest mnóstwo zawiści, zazdrości i hejtu. Jeśli pojawia się konstruktywna krytyka, to jestem szczęśliwy, bo jest to darmowa i cenna wiedza. Wiemy, co z danego materiału wyciąć i czego unikać. Mnie w tym momencie jest łatwiej niż chłopakowi, który ma ciekawy pomysł zarówno na kanał, jak i na siebie, ale spotyka się z hejtem, który go przeraża. Wiadomo, że inaczej to odbiera człowiek przed trzydziestką, jak ja, a inaczej piętnastoletni chłopak. To jest twardy orzech do zgryzienia. Mówi się potocznie: „Kozak w necie, pizda w świecie”. W Internecie czujemy się anonimowi i bezbronni. Możemy obrażać wiele osób bez powodu. Na YouTubie jest możliwość blokowania takich osób. Jeśli ktoś mi szcza do piaskownicy, to kastruję mu przyrodzenie.
Hejt w Internecie – jak już wspomniałeś – potrafi być okrutny, co również pokazał „projekt Gr@żyna”. Nie miałeś czasami takiej myśli: „Pieprzę to, nie warto”?
- W tej branży nieodłączne są wzloty i upadki. Sztuką jest wyjść z twarzą i umieć się podnieść. W przypadku Grażyny Żarko hejt nie był podobny, jak w przypadku „Rocka” i jego zarobków. We wspominanym projekcie każdy został w pewien sposób zmanipulowany. Cała internetowa społeczność poczuła się oszukana. Najbardziej mnie zabolała olbrzymia nierzetelność dziennikarzy. Z mojego materiału pokazana została jedynie ta brutalna część, w której mocno krytykowałem nagrania tego projektu, a część tłumacząca ten fenomen została kompletnie pominięta. Dla nich było to na rękę, aby wziąć materiał od kolesia, który ma dużo subskrypcji, bo zapewni im to rozgłos. To było niskie, perfidne i bardzo nierzetelne. Tłumaczyli to tym, że ja stworzyłem tę grę, ale to są panowie z Gazety Wyborczej, więc nie ma się co dziwić. To pokazuje, że nie zawsze jest słodko i czasami trzeba być twardym motherfuckerem. W Internecie musisz działać błyskawicznie. Sieć to nie jest idylla czy wieczne łoże, skąpane w różach. Są wzloty i upadki. Nagrywając materiały, trzeba umieć przewidywać takie sytuacje. Czasem zastanawiam się czy poruszyć daną kwestię. Jeśli obawiam się lawiny gówna, to pomijam fragment i przechodzę dalej. Nawet jeśli miałoby to być fajne przez kilka sekund. To wszystko pokazuje, że łatwo kogoś złapać za słowo i wyrwać coś z kontekstu. Dotyczy to nie tylko świata polityki, ale również YouTube’a. Znam mnóstwo przykładów „samobójstwa youtube’owego” np. proszenie widzów o pieniądze na nowy sprzęt w aurze burzy dyskusyjnej na temat zarobków w Internecie. Trzeba być osobą bez wyobraźni, ale są tacy ludzie. Nie sztuką jest uczyć się na swoich błędach. Trzeba wyciągać wnioski z błędów innych ludzi.
Widać, że nie tylko radio, telewizja i prasa ma problem z manipulacją, ale również na YouTubie wystarczy wyciąć z czyjejś wypowiedzi kilka sekund z całości i będzie brzmiało inaczej bez odpowiedniego kontekstu.
- Ludzie mają dosyć wciskania kitu oraz tego, że dobra informacja, to zła informacja. Włączają telewizor, w którym leci ciągle to samo. W serialach wszyscy umierają na raka lub w dziwnych okolicznościach. Może jest coś w tym, że jeśli komuś jest gorzej, to jest nam z tym lepiej. Stąd pewnie biorą się te wszystkie seriale na „jedno kopyto”. YouTube jest alternatywą do zastanej rzeczywistości. Jest tam zastrzyk pozytywnej energii. Nawet coś tak prostego, jak moja przyjaźń z Rockiem.
Nie jesteś przekonany do roli tradycyjnych mediów.
- W Internecie mamy do czynienia z przyjemniejszą formą przekazu i odbioru informacji. Trochę wody z tej rzeki musi upłynąć zanim YouTube pozbędzie się łatki, że na tym serwisie nie mamy do czynienia z wartościowym contentem. W mediach jest opinia, że serwis jest nastawiony na głupawą rozrywkę. Wydaje mi się, że to tylko kwestia czasu, zanim YouTube stanie się miejscem kulturotwórczym.
Platformy blogerskie i YouTube stwarzają alternatywę również dla tych, którzy nie mogą znaleźć dla siebie miejsca w tradycyjnych mediach.
- Internet jest łatwym narzędziem do kreowania własnego wizerunku, bo tutaj człowiek sam sobie jest sterem i okrętem. Jeśli nagrywasz materiały - sam jesteś scenarzystą, producentem, reżyserem. W międzyczasie musisz wymyśleć tematykę, ustalić sobie deadline’y. Można zaistnieć, jeśli materiały będą pełne pasji, zaangażowania i emocjonalności.
Pod otoczką emocjonalności w twojej działalności można odnaleźć bardzo mądre, często filozoficzne teksty o ludologii i wielu innych tematach.
- Moją domeną jest bawić i uczyć. Nauka poprzez zabawę i łatwostrawny materiał, to najlepszy sposób, aby odbiorca zapamiętał kilka cennych informacji. Staram się też uniknąć tego, abym w Internecie nie był odbierany tylko jako wesoły pajac, ale również jako gość, który zna się na kilku rzeczach i tę wiedzę próbuje przekazać dalej.
Uciekasz od schematu, bo na YouTubie nie jest trudno o łatkę „celebryty”, podobnie jak Krzysztof Gonciarz i jego materiał „wybuchające beczki”.
- Mam podobną drogę kariery jak Krzysiek. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęliśmy pisać dla serwisu gry-online.pl i byliśmy identyfikowani jako twórcy ambitnych materiałów. Następnie YouTube umożliwił nam odpoczynek od pisania ambitnych artykułów. Wideo pozwoliło nam się wyluzować i pobawić się tym, co robimy. Wydaje mi się, że nie tworzymy wokół siebie stereotypów. Nikt nam tego nie narzucił, bo sami wybraliśmy taki sposób kreowania własnego wizerunku. Mnie to nie przeszkadza i czuję się z tym dobrze. W tym, co robię, jestem w 100% sobą.
A nie denerwują Ciebie komentarze, typu: „Oooo, to ten, który drze się do kamery i robi materiały dla gimbazy”.
- Nie przeszkadza mi to, bo to kompletny brak rzetelności ze strony ludzi, którzy tak piszą. Wystarczy przeanalizować wszystkie rodzaje materiałów, które umieszczam na kanale, aby przekonać się, że wcale tak nie jest. Taka osoba zna mnie prawdopodobnie z trzech materiałów i na podstawie tego wyrabia sobie opinie. Nie gardzę takimi osobami, ale ignoruję to, co mają do przekazania.
Hejt nie robi na tobie większego wrażenia…
- Niespecjalnie. Muszę przyznać, że były czasy, że niejeden i nie dwa komentarze mnie zabolały, ale najważniejsze to mieć poczucie własnej wartości. Jeśli ktoś ciebie zmiesza z błotem, a ty wiesz, że jest inaczej, to ta osoba kłamie. Wtedy nie ma sensu wdawać się w dyskusję z takimi ludźmi.
Jednak tłum łatwo może zmienić twoją samoocenę i poczucie własnej wartości.
- Nie każdy jest socjologiem, a taka wiedza przydaje się w takich sytuacjach. Jeśli ktoś mnie krytykuje w tak charakterystyczny sposób, to wiem z czego to wynika. Przykład? Jeśli robię materiał, że piractwo to syf i nagle pojawia się mnóstwo negatywnych komentarzy i „łapek” w dół, to ja wiem o co chodzi. Ludzie nie lubią, kiedy im się mówi prawdę w oczy. Wszyscy czasem potrzebują cichej zgody na jakiś proceder. Nagle zdarzyło się, że „Rojo” powiedział coś, co nie było po myśli wielu. Nie zamierzam zmieniać zdania i wisi mi to serdecznie.
Ile czasu potrzebowałeś, aby bez stresu nagrywać samego siebie?
- Fundamentalną zasadą jest nie wypowiadać się na tematy, o których nic nie wiemy. Bywa tak, że chcemy się wypowiedzieć, bo konkretna tematyka jest na ustach wielu osób i wierzymy, że będziemy mieli sporo wyświetleń. To zachowanie bezsensowne. Jeśli mamy do czynienia z trudnym tekstem, to należy tłumaczyć ludziom konkretne terminy, aby nie czuli się zagubieni i nie mieli wrażenia, że mówisz nie do nich. Mnie zdarzało się kilkukrotnie użyć trudnego, wielokrotnie złożonego zdania, ale potrafiłem obrócić to w żart. Wystarczy rzucić hasło: „Sweetaśnie pierdolenie profesora Rojewskiego”, a ludzie piszą w komentarzach: „Rojo kocham twoje pierdolenie! Nie wiem o czym mówisz, ale i tak jest faaaajnie”. Czy mi chodzi o taki feedback? Nie mam z tym żadnego problemu. Gościu wszedł, obejrzał i wydał opinię na temat materiału. A mnie cieszy to, że mam swobodny kontakt z widzem. Wszystkie sytuacje przed kamerą można tak zaprogramować, aby nie przynosiły one napięć pomiędzy człowiekiem mówiącym, a ludźmi go oglądającymi.
Podobnie było z twoimi materiałami z cyklu „Zbrojownia”.
- Masz rację. Zawsze interesowałem się militariami i chciałem zaproponować taki program, ale po feedbacku poczułem, że powinienem zostawić tę pasję dla siebie. To nie miał być materiał specjalistyczny, a zaledwie luźne nawiązanie do broni oraz jej obecności w grach oraz filmach. Chciałem uatrakcyjnić content dla ludzi. Mam świadomość, że łatwiej jest robić tego typu materiały ludziom, którzy przed kamerą mają możliwość zaprezentowania broni. Naraziłem się w tym cyklu na atak specjalistów, którzy w tym zakresie mieli większą wiedzę ode mnie. Miała to być swobodna pogadanka, a przerodziła się w dyskusję na temat mojej niewiedzy. Ludzie odebrali to niesłusznie jako zawodowy poradnik. Przyznałem się uczciwie użytkownikom, że nie ma sensu dalej ciągnąć ten materiał.
Czy odsłonięcie gardy i pokazanie prywatnego życia w Internecie jest łatwe?
- Zależy od tego, jak to zrobisz. Jeśli na kanale skupisz się tylko na własnym życiu, to stworzysz internetowego „Big Brothera”. Zdecydowałem się robić materiały pod takim samym kątem, jak Rock. Chciałem dać ludziom szansę poznania człowieka, który siedzi po drugiej stronie kamery. Każdy lubi wiedzieć, kto odpowiada za materiał. Jest to zmora każdej pracy – niezależnie czy w Internecie, czy nie. Na przykład w prasie mamy ścianę tekstu na łamach i nie wiemy, kto odpowiada za ten tekst. Vlogi stanowią materiał, w którym warto powiedzieć kilka słów o sobie. W następnych filmikach ludzie będą mieli wrażenie, że wiedzą kto odpowiada za content. Zyskują na tym wszyscy. Zarówno nadawca, jak i odbiorcy.
Zapytam w takim razie inaczej. W którym momencie dla ciebie ta granica byłaby przekroczona?
- Jeszcze nie spotkałem się z czymś takim. W programie „Q&A – zapytaj ROJA” pojawiają się pytania, które dotyczą chociażby mojego życia seksualnego, ale ja je ignoruje. To do mnie należy decyzja, które pytania pojawią się w materiale. Jeśli pojawia się takie pytanie, to zamieniam je w żart. Robię idiotyczną odpowiedź, która nie jest odpowiedzią na pytanie. Jest to elektroniczna forma pogrożenia palcem.
Czy szukasz alternatyw w nowych mediach?
- Trudno jest obecnie znaleźć lepsze miejsce od YouTube’a czy Facebooka. Może livestreamy będą czymś, co zrewolucjonizuje formę transmisji. Jestem jednak przekonany, że odrobina tajemnicy każdemu użytkownikowi jest potrzebna. Nie możemy się obedrzeć ze wszystkiego. Staram się wyjść poza obręb Internetu i spotykać się z ludźmi, chociażby w ramach piantballowych spotkań. Warto odciągnąć od czasu do czasu człowieka od komputera i zachęcić go do sportu. Ponadto za każdym razem, jak jestem na takim spotkaniu, staram się wrzucić materiał, aby mogli zobaczyć to ci, którzy nie byli w stanie przyjść na zawody.
A Twitter?
- Nie rozumiem fenomenu Twittera. Mam konto, ale dla mnie podobną rolę spełnia Facebook, na którym mogę informować fanów o mojej aktywności w Internecie.
Co uważasz o funkcji socjalnej gier? Mam na myśli trofea oraz porównywanie wyników ze znajomymi.
- To ma zarówno wady, jak i zalety. Z jednej strony kładzie się przez to nacisk na integrację poprzez rejestrację naszych dokonań. Wykorzystuje się w tym wiele sztuczek psychologicznych, ponieważ lubimy się chwalić osiągnięciami, rywalizować itp. Boli mnie to, że kastracji ulega prywatność. Czujemy oddech świata na karku. Warto zadać sobie pytanie czy social gaming to jest to, czego chcemy. Jeśli gramy po to, aby odciąć się od rzeczywistego świata i odpocząć, to nie wróży to nic dobrego. Każdy na to pytanie musi odpowiedzieć sobie sam.
A jak to jest u ciebie?
- Nie mam z tym problemu. Chwalę sobie system achivmentów np. w Skyrimie. Czułem, że gram prywatnie i nikt nie ma wpływu na moją rozgrywkę. Wiem, że jeśli ktoś próbowałby zrobić z tego MMO, to mi ten pomysł nie przypadłby do gustu. Jeśli chodzi o porównywanie wyników, to muszę przyznać, że nie mam zbyt wielu kolegów. Paradoksem jest to, że mam tylko dwójkę przyjaciół, z którymi mam ograniczone możliwości spotkania. „Rock” mieszka we Wrocławiu, a inny znajomy lata na misje do Afganistanu. Miałem wspaniałą grupę znajomych w liceum i na studiach, ale wszystko się rozpieprzyło. Jedni rozjechali się za studiami, a drudzy za pracą. To może nie jest tragizm a paradoks. Osoba, która ma niemalże ćwierć miliona widzów, bliskich przyjaciół ma bardzo mało. Wyolbrzymieniem byłoby powiedzieć, że gwiazdy umierają samotnie. Obserwuję to codziennie na przykładzie problemów aktorów czy piosenkarzy. Tu nie chodzi o to, że nie radzą sobie oni z nagonką medialną oraz ze stresem. Najgorsze jest to, że nie ma obok nich wielu zaufanych ludzi. Każdy chce ciebie zrobić w chuja i to za twoją kasę. Interesowność jest najgorszą chorobą dzisiejszych czasów.
Jest to idealny przykład pustych znajomości.
- Mam świadomość, że są to puste znajomości, ale człowiek jest w stanie poczuć wsparcie widzów. Ci ludzie, którzy są skryci za maską awatara, są niekiedy bardzo wyrozumiali. Zdarzało się, że widzowie rozumieli, że np. przez pewien czas nie będę w stanie regularnie umieszczać materiałów. Cieszę się, że w takich chwilach nie dostaję wiadomości: „Nie wrzucasz filmików, to spierdalaj!”. Podobnie mnie bolą komentarze, typu: „Sprzedałeś się”, gdy robię konkurs dla ludzi na swoim kanale. Robię wszystko, aby nie wdawać się w dyskusję z gówniarzami na takie tematy. Jeśli oni posmakują trochę dorosłego życia, to będą wiedzieli o co chodzi.
Twoja relacja z widzami też dotyczy tworzenia intra i outra do materiałów.
- Nikt na tym nie cierpi, bo ja mam świetną wstawkę, a dla nich jest to szansa wypłynięcia na szersze wody, ponieważ pod filmikiem uczciwie podaje namiary do osoby, która stworzyła intro, bądź outro. Nigdy nie przejawiałem umiejętności graficznych np. w Photoshopie. Jestem pełen podziwu dla umiejętności tych ludzi, którzy potrafią wpieprzyć moją głowę w dowolną postać z gry czy też filmu. Nie potrafię tego, ale cieszę się, że oni to umieją i mi pomagają.