'Jestem Constantine. John Constantine dupku!' - michalsergio - 3 marca 2013

"Jestem Constantine. John Constantine, dupku!"

Najgorszy model na męża? Cyniczny, wyrachowany, wierzący w demony facet, który chodzi w brudnym i poszarpanym garniturze, a zza marynarki wychyla się szarobrudna koszula. Złośliwy i arogancki. Mimo że ma raka płuc i pluje krwią, to co kilka minut staje się żywą reklamą wszystkich koncernów tytoniowych. A dym palonych szlugów - jak w tym przypadku - czuć po drugiej stronie ekranu. Przedstawiam wszystkim Johna Constantine'a, który na półce: "postacie kultowe" zajmuje dla mnie miejsce w pierwszej dziesiątce.


Oto danie główne zmieszane z mistycyzmem i religią, doprawione solidnym rozpierdolem i zapachem średniowiecznych wynalazków, służących do łapania demonów. John Constantine (Keanu Reeves) ma nietypowe hobby - odsyła wysłanników Diabła z powrotem do piekła, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się zapracować na ciepłe i wygodne łóżeczko w pensjonacie niebiańskiego raju, który nazywamy niebem. Niestety jego świat staje do góry nogami, kiedy na jego drodze pojawia się Angela Dodson (Rachel Weisz). Kobieta za wszelką cenę chce dowiedzieć się dlaczego jej siostra popełniła samobójstwo.

Nikomu wcześniej nieznany reżyser - Francis Lawrence, dostał od Kevina Brodbina i Franka Cappello scenariusz filmu wzrowany na Hellblazerze z DC Comics. Mam ochotę im wszystkim podziękować, bo dostałem film o tematyce, którą lubię, zagraną całkiem przyzwoicie i z obsadą, którą nie da się nie pokochać. Sceny są wykręcone, chaotyczne i piekielnie efektowne. Trudno przyczepić się do pracy kamery, która - w odróżnieniu od np. The Hunger Games - daje tym scenom niesamowitego rozmachu. Walki nie wyglądają, jakby były kręcone w nocy, w beczce, bez dźwięku, gustu i pomysłu.

Tak, wiem. Przesadzam. Czasem mam wrażenie, że im filmy były starsze, tym bardziej zwracało się uwagę na szczegóły. Od szczegółu do ogółu. Broń Boże nie twierdzę, ze Constantine jest filmem wybitnym, bo na pewno takim nie jest. Ale z drugiej strony cenię sobie kreatywne podejście od tematu, który mimo że został już tak przeanalizowany i przestudiowany, to nadal jesteśmy atakowani toną cholernego postapokaliptycznego bullshitu, którego najlepiej byłoby nie wkładać do napędu DVD.

Film - mimo chwilowych niedociągnięć - ma nietuzinkowy klimat. Niemalże czuć upadający wokół świat.

UWAGA SPOILER
Rozkładając film na czynniki pierwsze, nie da się zapomnieć o ostatniej scenie, kiedy John Constantine rozmawia z Lucyferem. Ten spokój, wyluzowanie, opanowanie. I mina Johna, tuż po tym jak podciął sobie żyły kilkucentymetrowym szkłem. A pierwsze słowa wypowiedziane do Szatana to dźwięczne: "Co tak długo?". Rozmowa o wszystkim i o niczym, co sprawia, że sama scena ma tak epicki rozmach! I pomoc Lucyfera, gdy Constantine nie może zapalić ostatniego w życiu fajka. Tu biję pokłony dla Petera Stormare'a, którego rola, mimo że zaledwie kilkuminutowa, jest dla mnie kultowa. Aktor wybitnych już Minority Report czy The Big Lebowski dostał trudną rolę i dodał jej coś swojego, nietuzinkowego. Brawo. Jeśli mam oglądać role drugoplanowe, to tylko w takim wykonaniu.
KONIEC SPOILERA

Warto w tym momencie przyjrzeć sie rolom drugoplanowym, których w tym filmie jest wiele... dobrych. Shia LaBeouf zagrał Chasa Kramera - kierowcę, pomocnika Johna Constantine'a, który jako nieokrzesany i porywczy nastolatek z Ameryki wiedzę na temat demonów czerpał prawdopodobnie z telewizji i popularnonaukowych książek. I oczywiście: "chcę być taki, jak Ty!". Irytujący, natrętny, namolny, ale charakterystyczny i zapadający w pamięć.
To samo jest w przypadku Papy Midnite'a, w którego wcielił się Djimon Hounsou. Aktor zagrał m.in. w Wyspie, Krwawym Diamencie czy Gladiatorze.

Ach, a John Constantine to uosobienie amerykańskiego, cynicznego i chamskiego prostaka w poszarpanym garniturze. Nie wyobrażam sobie w tej roli nikogo innego, poza Keanu Reevesem, który do roli wpasował się IDEALNIE. Świat kocha chłodnych i wyrafinowanych drani, czego przykładem jest doktor House (Hugh Laurie). Jak można nie uwielbiać faceta, który archaniołowi Gabrielowi (Tilda Swinton) na pytanie: "Wiesz czemu umrzesz?" odpowiada: "Bo za mało dawałem na tacę? Dlaczego?". Ta wyciekająca z każdego centrymetra taśmy filmowej zgryźliwość i kąśliwość jest pysznym, smakowitym deserem z cudowną słodziutką polewą czekoladową i mnóstwem rozkosznej bitej śmietany. Miodem spływającym po górach wykwintnych słodkości!

Taaak, ostatnio cynizmu i ironii w filmach jest coraz więcej, ale w Constantine nie przeszkadzało mi to. Ten nastrój i sposób budowania dialogów pasował do świata przedstawionego. Nie byłem zmęczony tym cynizmem w trakcie filmu, o co nie jest dzisiaj tak łatwo. 

Constantine jest odpowiedzią na moją miłość do świata pokręconego mistycyzmu, który wymieszany w jednym rondlu ze wszystkimi religiami świata, kilogramami śmiercionośnego prochu i całymi liniami cynizmu w scenariuszu, jest dla mnie receptą na dwugodzinne rozsadzenie dupska w fotel i gapienie się na ekran telewizora. Każdy, kto miał przyjemność czytać m.in. książki o Feliksie Castorze Mike'a Carey'a, wie o czym mówię. Przykład must-have'a dla wszystkich fanów science-fiction, dobrego komiksu i opowieści nie mających nic wspólnego ze światem rzeczywistym.

michalsergio
3 marca 2013 - 11:10