Po przeszło dwóch latach od premiery świetnie przyjętego „R:Origins” mamy przyjemność spotkania się z sequelem. „Legends” w zapowiedziach nie silił się na wyznaczanie trendów, a raczej na realizacje znanego sloganu przypisywanemu kontynuacjom – „bigger and better” Jak poszło? Tak jak zwykle Ancelowi. Jeśli wyrzucimy ze świadomości indyki ciężko jest nie dostrzec, że gatunek platformówek już dawno zdechł. Po za SMG (w Polsce dostępne dla nielicznych szczęśliwców) cierpieliśmy na chroniczne nienasycenie „skakajkami” od dużych studiów. Trudno nazwać Raymana produkcją AAA biorąc pod uwagę charakterystykę jego powstawania, niemniej konia z rzędem osobie widzącej to w produkcie finalnym.
Turner Rayman
Pierwsze skojarzenie nasuwające się po ograniu „Legends” to obrazy Turnera (to tak, aby nawiązać do „płóciennych” klimatów z gry). Obie te rzeczy cechuje niesamowity dynamizm. Tempo z „Origins” zostało podkręcone maksymalnie i teraz Raymanowi bliżej do Sonica jak do „włoskich przepychaczy”. W czasie rozgrywki nie ma już czasu na rozglądanie, zwykle spadamy, wznosimy i ślizgamy się z nieprawdopodobną szybkością lub jesteśmy przez coś gonieni przy akompaniamencie walących się ścian, pocisków i eksplozji. Hoolywod, CoD, oczopląs gwarantowany! Istny „platformersowy” Burnout niosący niesamowitą radość dla gracza. Mimo pewnej pejoratywności powyższych porównań, prawy uppercut dla osoby, która stwierdzi, że Raymanowi nie wyszło to na dobre. Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale jesteśmy w internecie - także krzyż na drogę.
Mimo, że gra przybrała formę radosno-szaleńczego rollercoastera wydawałoby się, że twórcy nie muszą się zanadto przejmować wykonaniem leveli. Złudne nadzieje prześmiewczych recenzentów. Ręcznie rysowane lokacje (ubiart pokazuje pazur) połączone z animacjami bohaterów przyprawiają zazdrośników o hipotermie serca. Wszystko to w przepięknej palecie kolorów wrzucającej banana na twarz. Mało tego, widać świetną robotę testerów podczas tworzenie architektury etapów. Ciężko jest to wytłumaczyć na kartce papieru, jednak każdy z Was kto miał przyjemność zagrać w „Legends” przyzna, że każdy element jest na swoim miejscu. Przez plansze się wręcz płynie, jednak nie oznacza to, że rozgrywka jest łatwa (wrócimy do tego). Sporym pozytywem jest zróżnicowanie etapów, będziecie w czasie gry mieli możliwość eksplorować przeróżne światy oparte na m.in. – mitologii greckiej, świecie Kapitana Nemo, czy baśniach braci Grimm. Twórcy nie ukrywali w zapowiedziach swoich inspiracji i każde analityczne oko w mig je wychwyci. Co więcej, każdy świat wymusza trochę inną rozgrywkę. Raz będziemy szybować w przestworzach, aby zaraz zanurzyć się w głębinach wykonując misje „stelalth”, by na końcu gnać na złamanie karku manipulując otoczeniem przed nami. Owe „zwykle etapy” są co i raz wzbogacane tym, że kogoś musimy scigać, ktoś nam chce nakopać, czy wszystko się wali pod naszymi stopami. Przy tym musimy złapać lumsy i uratować dziesięciu małaków, gdzie dwójka z nich – król i królowa są skrzętnie ukryci przed naszymi wścibskimi łapskami. Lekki hardcore, jednak muszę się znacznie sprzeciwić opiniom z którymi się spotkałem w prasie głoszące o bardzo podkręconym poziomie trudności w nowym Rayamanie. Zdobycie 8-10 „Teensiesów" plus wyrwanie złota (lub bycie blisko) za pierwszym podejściem zdarzało się mi dosyć często, a już dawno nie klasyfikuje się jako „hardcorowy gracz*”, co więcej – większość moich znajomych jest tego samego zdania. Także nie nastawiajcie się na żadnego SuperMeatBoya.Jednak nie oznacza to, że gra jest łatwa. Ma swoje momenty, gdzie potrafi zaleźć za skórę - jak w trybie Invaders. Podczas, gdy zaliczymy jakiś „obraz” za jakiś czas prawdopodobnie zaatakują go przybysze z innego świata, a my będziemy mieli 40 sekund (złoto) na uratowanie „małaków”, aby nie podzieliły losów Łajki. Przy tym trybie trzeba wykonać wszystko idealnie, aby się zmieścić w określonym limicie czasowym, przez co mniej odpornym na stres może przybyć trochę siwych włosów.
Jak już ogramy „obrazy” podstawowe oraz tę pochodzące z trybu invaders - na końcu każdego świata będzie czekała na nas wisienka, czyli level w którym każda nasza akcja jest idealnie zgrana z sountrackiem. Dało to nieziemski efekt i żałuje się, że owych etapów jest tak mało. Wyobraź sobie etap w którym biegniesz niczym Asafa Powell ścigany przez ścianę ognia w rytm „Eye of the Tiger” grany przez meksykańskie kościotrupy.Najlepiej sprawdźcie sami, gdyż wbrew obawom nie ma tu cienia absurdu. Rezultat jest niesamowity i warty zasmakowania. Dla wytrwałych (szczególnie starszych graczy) twórcy przewidzieli specjalny bonus, który przebija wszystko co widzieliście wcześniej.
To wszystko jest upchane w trybie głównym, jednak jak w każdej szanującej się produkcji mamy zaserwowane różne przystawki. Tryb challenge to jak sama nazwa wskazuje - wyzwania od twórców. Do tego dodajmy miodną mini-grę KungFoot - gdzie rywalizujemy z innym graczem, starając się zdobyć gola za pomocą uderzeń czy kopniaków. Ot co, chwilowy „odstresowywacz”, ale przyjemny. Dla nienasyconych Ancel wrzucił etapy z poprzedniej części. Tym samym mamy dwie gry w cenie jednej! Oklaski w moim domu rozbrzmiewały jak trąby jerychońskie. Po dostatecznie dobrym ograniu głównego „obrazu” gracz otrzymuje zdrapkę z nagrodami, a tam już tylko „złoto, złoto, złoto” i levele z „Origins”
Przeglądając materiały z rozgrywki wydawać by się mogło, że Rayman jest grą infantylną. Wszystko jest zależne oczywiście od własnych preferencji, jednak dla mnie jest to uczucie złudne. Mimo całego tego festiwalu kolorów, pokracznych kreatur i słodkich dźwięków przez moment nie pomyślałem, że ta produkcja celowała w klienta młodszego ode mnie. Mimo to twórcy pomyśleli o wszystkim i przewidzieli, że pociechy będą lgnąć do Raymana jak dresy do bawarskich aut. W każdym momencie bękarta można zatrudnić do kierowania naszym pojawiającym się w pewnych etapach gry pomocnikiem w których będzie on mógł przesuwać nam różnorakie wajchy, łaskotać co silniejszych oponentów, czy zżerać ciasto stojące nam na drodze. Dwa banany na twarzach to zawsze więcej niż jeden, że tak się wpisze w stylistykę Kazimierza Górskiego.
Szczypta dziegciu
Martwi trochę, że gra jest dosyć krótka, (na oko wychodzi 6-8h) szczególnie biorąc pod uwagę jak dobra ona jest. Jednak wrzucenie „Origins” oraz niższa cena powinna brutalnie urwać jęzory malkontentów. Dużo bardziej martwi tutaj znowu nieudany co-op dla 4 graczy, który według moich poglądów udany być raczej nie może. Rozgrywka jest tu już za bardzo chaotyczna i w tej formule ciężko jest raczej go naprawić. Jeśli ktoś Raymana traktuje jako party game to raczej owe party nie będzie najlepsze.
:D
Już dawno się tak nie cieszyłem grając w jakąkolwiek produkcje, biorąc pod uwagę, że mam tendencje do grania w pracy, nieraz zwracano mi uwagę, że prawdopodobnie wygrałem w lotto, mam udane życie seksualne lub jestem popieprzony. Gameplay jest małym generatorem radości, o czym najlepiej świadczy powyższy screen. Przy prawie 1000 skuch nie czułem przez moment irytacji, czy złości. Pewne etapy chce się powtarzać po kilka razy co powinno być najlepszą rekomendacją. Dopiero po odpaleniu „Origins” widać ogromny rozwój Raymana. Oczywiście jak wspominałem na początku tekstu jest to tak zwane – „bigger and better”. Jednak podkręcenie tempa plus kilka fajnych patentów reanimuje troszkę już zapomnianego bohatera dając mu drugą młodość.
Moja ocena: 9+
*nienawidzę tego określenia, jednak typologia branży growej*(ohh znowu) cierpi na brak jakichkolwiek struktur i pojęć.
https://www.facebook.com/pages/Chuca/310531959044047