Co ja paczę? How I Met Your Mother - promilus - 18 stycznia 2014

Co ja paczę? How I Met Your Mother

Dobry następca niezapomnianych „Friends”. Jeden z najlepszych sitcomów. Przezabawny. Serial „Jak poznałem matkę” oglądam już 8 lat. Pierwsze trzy zdania to kłamstwa -  obiektywne kłamstwa, bo trzeba być pasjonatem polskich telenoweli i Marcinem Dańcem w jednym, by dostrzec w nim to, czego w nim za cholery nie ma. Oto badziewie, które na prostym patencie przyciąga przed telewizory miliony widzów. Od ośmiu lat! OŚMIU LAT! Do tej pory powstało jakieś 200 odcinków, każdy po 20 minut. Mnożymy 200 razy 20, dzielimy przez 60. Wynik? 66,6 (szatańska liczba! To nie może być przypadek) Niemal trzy doby cennego życia oddane temu serialowi. Ten czas mógłbym poświęcić na wyciągnięcie z klawiatury resztek jedzenia, obejrzenie „Casablanki” i posegregowanie, a następnie zgranie cennych zdjęć z komputera. Nie zrobiłem nic z tych rzeczy, bo oglądałem HIMYM.

Poznawanie matki rozpoczęło się w 2005 roku. Rok po zakończeniu „Friends”. Fani właśnie w HIMYM dopatrzyli się następcy, bo na papierze to niby wszystko było OK. Starzy przyjaciele praktycznie codziennie spotykali się w kawiarni. Nowi – w pubie. Jedna i druga paczka reprezentuje tą samą grupę wiekową. Wszyscy nie mają dzieci. Wszyscy nie mają obrączek na palcach. W jednym i drugim serialu pary tworzą się często w gronie tej właśnie paczki. Tak podobne, a tak różne. Co się z HIMYM nie udało?

Śmiech z puszki nie jest w stanie zastąpić dobrych dowcipów. Co prawda ten patent starano się wprowadzić w „Świecie według Kiepskich”, ale Amerykanom to już nie wypada. Dowcip w HIMYM nie stoi na najwyższym poziomie. Wiele kawałów jest powtarzanych kilkukrotnie, twórcy uwielbiają bawić się stereotypami. Czasem zdarzają się perełki, ale większość odcinków można oglądać, zajadając się popcornem, bez obaw, że wyplujemy go, gdy wybuchniemy śmiechem. Tutaj nie będę jednak taki kategoryczny, bo czasem jest rzeczywiście zabawnie, ale tylko czasem. Częściej dowcipy są wymuszone i suche jak stopy Karola Strasburgera (lub jak to porównanie).

W serialach ciekawi bohaterowie są jeszcze ważniejsi niż w filmie. To właśnie z ich powodu czeka się na kolejny odcinek. To oni tuszują przestoje w faktycznej akcji. Trzeba przynajmniej część z nich lubić lub z nimi sympatyzować. Ostatnio dość silny jest trend obsadzania w rolach głównych nieprzyjemnych typów, ale ciekawych osobowości. W HIMYM nie ma ani jednego ani drugiego. Po raz kolejny odwołam się do „Friends”. Tam mieliśmy szóstkę bohaterów i każdy z nich był JAKIŚ. Można było mówić o ich charakterystyce, temperamencie, dziwactwach itd. Problem z HIMYM polega na tym, że twórcy zupełnie nie poradzili sobie ze stworzeniem ciekawych postaci. I to nie jest wina aktorów. Przynajmniej nie wszystkich. Można ich opisać krótko: Barney i reszta. Sam podrywacz Barney to miłośnik garniturów, podrywacz i mitoman. Postać maksymalnie przerysowana, ale na tle pozostałych nudziarzy wybijająca się wysoko ponad ich przeciętność. Gdyby nie to tło, to pewnie by tylko irytował. Oczywiście dzięki pomysłowym scenarzystom i tę postać zmieniono. Główny bohater, narrator całego serialu, to Ted. Jest to także najbardziej irytująca postać. Mamy tez parę: Marshalla i Lily. I to jest ciekawy przykład na to jak nawet nieźli aktorzy komediowi nie są w stanie dać życia swoim papierowym postaciom.  Jason Segel sprawdza się jako aktor, grając u  Apatowa. Alyson Hannigan stworzyła przecież niezapomnianą rolę w „American Pie”. W HIMYM oboje są zupełnie nijacy, nienaturalni. Z piątki bohaterów została nam jeszcze Robin. Żartów o jej kanadyjskim pochodzeniu nie ma końca. Postać zupełnie bez osobowości. Jest, bo jest i tyle. Ktoś musi łamać serca.

Po tych wszystkich odcinkach w ogóle nie ruszyłaby mnie śmierć któregokolwiek z bohaterów. To nienajlepiej świadczy o HIMYM (albo o mnie).

HIMYM mógł być serialem skupiającym się na absurdzie. Bardzo ciekawym pomysłem są różne zabiegi montażowe, pokazywanie fantazji bohaterów i niezłe epizody jak odcinki musicalowe czy takie, w których wszyscy mówią wierszem. Powinno być tego zdecydowanie więcej. Nie wszyscy tak myślą…

Teraz dochodzimy do tytułu tego wpisu, który nie jest przypadkowy! Co ja paczę? Okazuje się, że paczę serial, który oglądają głównie osoby, które chwilę po nim włączają „Na wspólnej”. Wniosek ten wysuwam po lekturze forum Filmwebu. Jak już wspomniałem, w jednym z odcinków wszyscy mówili wierszem. Po serii słabych epizodów, ten akurat był całkiem niezły. Wchodzę na forum, sprawdzam oceny, a tam: najgorszy odcinek HIMYM w historii. - Dlaczego? – pytam. – Znowu nie pokazali matki, nie było nic o tym jak się poznają bla bla bla – odpowiadają mi forumowicze. Okazuje się, że HIMYM to taka współczesna telenowela. Na forum Filmwebu bardzo popularny jest wątek o pięknej nazwie „Bitwa par”…

Czasem spotykam się ze stwierdzeniem, że kiedyś to był super serial, a teraz się stoczył. Chyba z jakiegoś malutkiego pagórka. Serial zawsze był przeciętniakiem. Miał ciekawą koncepcję, która zatrzymała widzów przy telewizorach. KIM JEST MATKA?! Szkoda, że twórcy zapomnieli o ciekawych bohaterach, dobrych gagach. Mają gdzieś, jak spędzimy te 20 minut, oglądając kolejny odcinek. Powiecie: nie podoba się to nie oglądaj. Sam nie wiem, czemu tak nie zrobię. Mam to głupie przyzwyczajenie kończenia rozpoczętych seriali. Przetrwałem dwa ostatnie sezony „Prison Break” to i dokończę HIMYM. Tym bardziej, że to serial na 20 minut, kompletnie nieangażujący. Z czystego lenistwa nie chce mi się szukać czegoś zamiast niego. Skończy się, to może poszukam. Serial nie jest tragiczny. Czasami bywa nawet niezły. Tylko tak smutno, gdy się czyta że to najpopularniejszy sitcom, że to współczesna wersja „Friends”.

promilus
18 stycznia 2014 - 20:47