Queens of the Stone Age – zespół który nie wypuścił słabego albumu - Pilar - 7 maja 2014

Queens of the Stone Age – zespół, który nie wypuścił słabego albumu

Pamiętam moment, kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Go With The Flow" - jeden z największych hitów zespołu, który będziemy dzisiaj maglować, a który nazywa się Queens of the Stone Age. Początkowo uznałem go za niepozorny, ale z czasem zaczął rozprzestrzeniać się po moim mózgu jak groźna choroba, by w końcu zupełnie przejąć nad nimi kontrolę i zmusić mnie, abym puszczał go w kółko, aż do granic moich możliwości. I wiecie co? Jeszcze ich nie osiągnąłem.

Ludzie mają tendencję do dramatyzowania, czego efektem są choćby takie slogany jak budzący u mnie śmiech „rock’n’roll is dead”. Może i byłbym bliższy zgodzenia się z tym zdaniem, gdybym tylko nigdy nie natknął się na QotSA - projekt, którego historia zaczęła się na pustyni, czyli w miejscu, gdzie dorastał przyszły lider zespołu, Josh Homme. Urodzony na kompletnym zadupiu, gdzie niczym na westernach największą atrakcją były toczące się snopki siana, jedyną jego szansą na zaczerpnięcie od kogoś muzycznych inspiracji było chodzenie na gitarowe lekcje... polki. W ten sposób wykształciły się w nim pewne zabawne przyzwyczajenia, które nijak pozwoliłyby mu się odnaleźć w muzyce rockowej, gdyby sam nie zdecydował się iść w tym kierunku. Przykład? Do trzeciego roku nauki Josh nie miał pojęcia czym jest kostka do grania i sam jej widok pozwolił mu uznać, że nie znajdzie dla niej wykorzystania w swojej muzyce. Jego palce po dziś dzień dziękują mu za to, że zdecydował się jednak dać jej szansę.

metal-tracker.com

Zanim jeszcze Amerykanin stał się rockową gwiazdą, zawitał on w wieku dwunastu lat w zespole „Autocracy”, a dwa lata później w „Sons of Kyuss” (wcześniej zespół nazywał się „Katzenjammer”, czyli po prostu „kac”), który ostatecznie został skrócony do samego „Kyuss”. Homme zajmował się tam gitarą prowadzącą, razem z nim grał jeszcze Nick Oliveri (początkowo elektryczna, potem basowa gitara), Chris Cockrell, Brant Bjork, a sekcje wokalne masakrował John Garcia. Prawdziwym przełomem w ich działalności był album „Blues for the Red Sun”, wypuszczony w świat w roku 1992. Nie cieszył się on wielką popularnością głównie przez słabą kampanię reklamową, lecz stał się symbolem stoner rocka, a Kyuss – jego pionierem. Muzyka ta oparta na ciężkich riffach godnych Black Sabbath, ślamazarnym tempie piosenki i psychodelicznym jej charakterze, powstała właśnie w wyniku działalności Kyussa, a Homme miał w tym swój ogromny udział.

Wpływ wieloletniego udziału w stonerowym projekcie dał się jeszcze czuć, kiedy to w roku 1996 (po rozpadzie Kyussa) Homme sformował najpierw „Gamma Ray”, lecz z powodu zastrzeżonych przez inny, niemiecki zespół, praw do tej nazwy, przerodzili się oni w „Queens of the Stone Age”. Dlaczego „Queens”? Ponieważ „Kings byłoby zbyt macho” – wyjaśniał Josh w roku 2000. Ich pierwsza EPka z dwoma utworami: „Born to Hula” i „If Only” została wypuszczona w styczniu roku 1996, a już kilka miesięcy później przyszły pierwsze publiczne występy. Rok 1998 przyniósł zaś debiutancki album o nazwie „Queens of the Stone Age”, na którym Homme grał na gitarze elektrycznej, basowej, klawiszach, pianinie, zajął się również śpiewem; jedynie perkusyjne obowiązki należały do Alfredo Hernandeza. Gościnnie pojawili się na nim choćby Chris Goss, Victor Indrizzo czy Fred Drake. Album spotkał się z ciepłym przyjęciem, a utwory takie jak „Mexicola”, „How to Handle a Rope” (obydwa należą do moich ulubionych) są wykonywane podczas koncertów po dziś dzień. Wkrótce do zespołu dołączył Nick Oliveri (wiadomość telefoniczną, którą w tej sprawie nagrał Joshowi, postanowiono umieścić na końcu piosenki „I Was A Teenage Hand Model”) i rodzina była w komplecie.  

www.musiclipse.com

Dwa lata później w świat wypłynął drugi krążek rockowej grupy, nazwany „Rated R”, zaczynający się od absolutnie niepowtarzalnej piosenki „Feel Good Hit of the Summer” (gdzie wspierający wokal należy do Roba Halforda), w której całość tekstu stanowią wymieniane przez Homme’a... używki (głównie narkotyki). Swój spory udział w pisaniu i komponowaniu piosenek miał już Nick Oliveri, postać, która w moich oczach zawsze będzie widniała jako symbol pozytywnego szaleństwa i tego, co reprezentuje rock’n’roll. Czym wypracował sobie u mnie taką opinię? Odważnych odsyłam do koncertu QotSA z roku 2001 podczas „Rock in Rio” (można znaleźć na Youtube), za który Oliveri został aresztowany. Po energicznym pierwszym numerze przychodziła pora na nieco luźniejsze „The Lost Art of Keeping a Secret” czy „Autopilot”, dla mnie jednak najlepszym kawałkiem z tej płyty zawsze będzie „In The Fade”, gdzie gościnnym występem może pochwalić się Mark Lanegan. Sam Homme za swój ulubiony utwór z „Rated R” uważa numer 11 – „I Think I Lost My Headache”. Drugi album przyniósł Queens popularność, „Rhapsody” – internetowy sklep muzyczny – nazwał go najlepszą rockową płytą dekady, zaś „Rolling Stone” umieściło go na 82 lokacie w podobnym plebiscycie.

Na przełomie roku 2001 i 2002 do zespołu dołączył nie kto inny, a Dave Grohl, legenda grunge’u, perkusista Nirvany i założyciel Foo Fighters, aby wziąć udział w nagrywaniu trzeciego albumu (koncepcyjnego) „Songs for the Deaf”. Sympatyczny muzyk nie mógł wtedy tego wiedzieć, ale podjął fantastyczną decyzję, łapiąc się na magnum opus hard-rockowej grupy. Szesnasto-utworowa podróż zaczyna się od zwalającego z krzesła „You Think I Ain’t Worth A Dollar, But I Feel Like A Millionaire” z wokalem Oliveriego, by potem dać nam odpocząć przy „No One Knows” czy „First It Giveth”. Nie znaczy to jednak, że znajdziemy w nich przerwę od gitar pełnych „distortion”, pędzącej perkusji i wyraźnie zaznaczonej linii basowej. W samym środku listy znajdujemy „Go With The Flow” – numer należący do mojego absolutnego topu, perfekcyjna kooperacja między prowadzącą i rytmiczną gitarą, świetny tekst traktujący o miłosnych zgryzotach, do którego teledysk został zrealizowany w iście Tarantinowskim czy Rodriguezowskim stylu. Płyta kończy się pełnym rozmachu utworem „Mosquito Song”, który zaczyna niepokoić, gdy wsłuchamy się w jego tekst.

amazonaws.com

„Songs for the Deaf” było ostatnim albumem, na którym Oliveri figurował jako członek zespołu, gdyż w roku 2004 został on wyrzucony z zespołu. Powodów takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się w impulsywnym charakterze muzyka, a świat usłyszał już wiele wersji na temat jego rozbratu z QotSA – a to, że Homme pokazał mu drzwi, gdy dowiedział się, że fizycznie nękał swoją dziewczynę, a to za nadmierne imprezowanie i korzystanie z narkotykowych uciech. Na początku narodził się z tego mały konflikt między zespołem a odrzuconym basistą, ale panowie szybko podali sobie ręce i wrócili do tego, co potrafią najlepiej – nagrywania muzyki (jednakże w innych zespołach). Skład Queens of the Stone Age na rok 2004 wygląda więc następująco: niezastąpiony Josh Homme, Troy Van Leeuwen – były gitarzysta "A Perfect Circle" oraz Joey Castillo – naparzający na perkusji wcześniej u boku Glenna Danziga (Grohl był chwilowym uczestnikiem projektu, zdążył jednak zagrać z chłopakami kilka koncertów).

Trójka ta stworzyła razem kolejny warty uwagi materiał, upubliczniony pod tytułem „Lullabies to Paralyze” (niejako przepowiedziany przez jeden z wersów ostatniej piosenki "SftD"). Zaczyna się on od akustycznego występu z Markiem Laneganem określonym nazwą „This Lullaby”, dla mnie jednak właściwym startem jest niezwykle treściwa i agresywna piosenka „Medication”. Płyta ta, tak samo zresztą jak i poprzednia, przyniosła ze sobą wiele koncertowych hitów, do których należą „Burn The Witch”, „In My Head”, „Little Sister” czy „I Never Came”. Na pierwszym z tych utworów wspierającym wokalem i gitarą może pochwalić się Billy Gibbons – legenda „ZZ Top”, w tej samej piosence swój udział ma również Jack Black z „Tenacious D”, gdyż zajmuje się w niej... klaskaniem i tupaniem. „Paraliżujące kołysanki” kończył utwór „Long Slow Goodbye”, niezwykle prosty, lecz mający swój urok.

theobelisk.net

Dobrze jednak, że pożegnanie, jakie zwiastowała końcówka „Lullabies to Paralyze”, okazało się wcale nie takie długie – piąty album studyjny pojawił się po standardowym okresie dwóch lat. Nazywa się on „Era Vulgaris” i zaczyna go utwór „Turnin On The Screw”, nietypowo elektroniczny i pokręcony. Podobnymi określeniami można obarczyć jeden z singli promujących album w maju 2007 roku – „Sick, Sick, Sick”, był to sygnał na typową dla Homme’a pogoń za nowymi, muzycznymi rozwiązaniami, która doskonale zgrywała się z ambicjami reszty zespołu. Mogliby oni przecież nagrać krążek utrzymany w nastroju, który już figurował w ich twórczości, byłoby to jednak zbyt łatwe. Metaliczna atmosfera pierwszych trzech piosenek, która mnie osobiście przynosi przed oczy obraz podskakujących sprężynek i obracających się trybów, ustępuje wraz z czwartym „Into The Hollow”, a wakacyjna sielanka pojawia się wraz z fantastycznym „Make It Wit Chu”. Jeżeli miałbym nazwać jakiś kawałek seksownym – żaden nie nadawałby się lepiej do tego miana.

Queens of the Stone Age wydaje się być takim zespołem, który kiedy nie czuje potrzeby i inspiracji, aby coś nagrać – zwyczajnie tego nie zrobi. Nie czują nad sobą oddechu producentów, którzy sami podpinają im instrumenty pod wzmacniacze, byle tylko móc jak najszybciej wypuścić jakiś materiał, który przyniesie im zyski. Nic więc dziwnego w tym, że po sporym natężeniu pracy, po roku 2007 „Królowe” wzięły sobie wolne i zaczęto angażować się w nowe zajęcia. W 2009 roku owocem współpracy gigantów muzyki rockowej: Homme’a, Grohle’a i basisty Led Zeppelin – Johna Paula Johnesa, powstał zespół „Them Crooked Vultures”, który po wydaniu albumu o takiej samej nazwie (swoją drogą, świetnego) i trasie koncertowej, rozszedł się w swoich kierunkach. Nie znaczy to jednak, że już nigdy jego członkowie nie spotkają się ponownie, choć szczerze mówiąc, nadałoby to całemu projektowi niezłej tajemniczości (o ile nie zrobiły tego jeszcze same muzyczne i wizualne założenia zespołu, wystarczy zerknąć na grafiki koncepcyjne). Kolejnym skokiem w bok dla Josha było nagranie albumu „Heart On” z zespołem "Eagles of Death Metal" (który paradoksalnie ma z death metalem niewiele wspólnego), a że przedstawianie jego żartobliwego profilu zajęłoby zbyt wiele miejsca – zachęcam do zapoznania się z nim na własną rękę.

blogspot.com

Bodźcem, który pobudził Josha do ponownego tworzenia muzyki było jego otarcie się o śmierć, kiedy to podczas źle przeprowadzonej operacji kolana, jego serce zatrzymało się. Udało się go co prawda uratować, ale marny stan zdrowia trzymał go w łóżku przez miesiące, podczas których miał on czas na depresyjne rozmyślania, prowadzące go w najciemniejsze zakątki własnego umysłu. Po rekonwalescencji, Homme wrócił do jeżdzenia po świecie i koncertowania, a zespół przygotowywał się do nagrania kolejnego albumu, przepełnionego inspiracją wyciągniętą ze szpitalnych doświadczeń lidera. Finalnie został on wydany w czerwcu zeszłego roku pod tytułem „...Like Clockwork” i rozpoczynający go „Keep Your Eyes Peeled” rzeczywiście mógł nastrajać słuchacza na przeżycie mrocznej podróży, jakiej jeszcze Queens nam nie serwowali. W podobny sposób działa utwór „The Vampyre of Time And Memory”, hipnotyzując odbiorcę syntezatorem Mooga, ponurym dźwiękiem fortepianu i pełnym emocji gitarowym solo. Słońce wychodzi jednak wraz z dźwiękiem „I Sat By The Ocean”, „My God Is The Sun”, do podrygiwania głową i kręcenia biodrami porywa nas wspaniałe „If I Had A Tail”, a „Smooth Sailing” sprawia, że chcesz wyjść w miasto z butelką alkoholu w dłoni i kompletnie niczym się nie przejmować. O początkowym założeniu płyty przypomina jeden z najmroczniejszych utworów w historii zespołu, będący prawie na samym końcu listy – „I Appear Missing”, poruszający temat zmiany twojej osobowości, kiedy dotykasz śmierci.

Klucz sukcesu Queens of the Stone Age? Fundamentalna dla wizerunku i twórczości zespołu postać Josha Homme’a, nadający każdemu CD-kowi znaczenia, personalnego wydźwięku i mnogość interpretacji. To, co mnie zmusiło do przeczesywania internetu, aby zgłębić ich działalność, zostało niejako wyjaśnione przez frontmana w jednym z wywiadów, w którym powiedział, że gdy nauczył się grać na gitarze jakiś akord czy riff, natychmiast próbował grać je "w drugą stronę", przez co jego melodie brzmią tak oryginalnie. Ewolucja, jaką przeszedł skład, jak i muzyka kapeli jest bardzo złożona i mnie samemu zajęło sporo czasu przyzwyczajenie się do tego, że warto zaakceptować tak stonerowo-rock’n’rollowe QotSA, jak i to alternatywno-filozoficzne oblicze, jakimi jesteśmy raczeni obecnie. Całe szczęście, że ponoć problemów z dołożeniem cegiełki do ich dyskografii ma nie być, bo materiału na nowe nagrania im nie brakuje.

PS. Zgadnijcie, kto zagra na pierwszym dniu Orange Warsaw Festival ;).

Pilar
7 maja 2014 - 13:57