Dzisiejszy artykuł poświęcę jednemu z najbardziej niesamowitych ludzi, jakich udało mi się odkryć dzięki śledzeniu historii muzyki. W jego życiu było tak wiele zakrętów, sytuacji krytycznych, zwiastunów nieuchronnej śmierci, ale i przebłysków geniuszu, że wszystko to zbiera się w wyjątkowo mozaikową i oderwaną od rzeczywistości opowieść. Z przyjemnością wprowadzę Was w życie mojego, prawdopodobnie, ulubionego muzyka - Johna Frusciante.
John Frusciante, urodzony w marcu 1970 roku w nowojorskim Queens był skazany na żywot muzyka - jego ojciec był wyedukowanym i szanowanym pianistą, a matka poświęciła karierę wokalistki, aby zająć się obowiązkami domowymi. Żadnym zaskoczeniem nie było więc, kiedy zaczęto odkrywać u młodego chłopca pierwsze artystyczne ciągoty, zanim to się jednak stało John musiał zmagać się z paskudnymi nastrojami w rodzinie, których efektem była najpierw separacja, a później rozwód rodziców. Frusciante trafił pod opiekę swojej matki, a później także i ojczyma, który - jak wspomina muzyk - był dla niego dużym wsparciem na drodze do zostania profesjonalnym instrumentalistą.
"I'm not interested in meeting people's expectations, and I'm not interested in pleasing people"
Nieletni Frusciante zakotwiczył wokół popularnego wtedy nurtu muzyki punkowej, prężnie rozwijającej się wokół Los Angeles, które to jego rodzina wybrała za swój nowy dom. Szczególnie identyfikował się z utworami założonej w 1977 roku formacji The Germs, kupując kilkanaście kopii ich albumu "GI". Kilka miesięcy później był już w stanie przenieść cały ten materiał na swoją gitarę, mimo tego, że udawało mu się to przy pomocy niekoniecznie poprawnej technicznie młodzieńczej improwizacji. Wciąż jednak nie możemy zapominać, że mówimy o dziesięcioletnim Johnie Frusciante. Moim największym osiągnięciem z takich lat było prawdopodobnie oduczenie się dłubania w nosie czy coś równie trywialnego, ambitny Amerykanin przechodził zaś przez muzyczne chrzty.
Z biegiem lat dotarło do niego również zainteresowanie nieco bardziej skomplikowaną muzyką, największy wpływ na Frusciante mieli wtedy Jeff Beck, Jimmy Page, David Gilmour czy Jimi Hendrix, z którym kilkanaście lat później będzie nierozłącznie kojarzony (Glenn Hughes nazwie go nawet jego następcą). Chyba bardziej istotnym dla jego muzycznej kariery okazał się jednak Frank Zappa, którego twórczość John studiował całymi godzinami. Niedługo potem gitarzysta zamarzy sobie o dołączeniu do jego zespołu, ale restrykcyjne wymogi Zappy, dotyczące nie korzystania z wszelkich używek przez ludzi współpracujących z nim szybko wybiją mu ten pomysł z głowy. Frusciante zrozumiał, że nie wystarczy mu jedynie dobrze grać - on chciał skopiować styl życia tych najbardziej efektownych gwiazd rocka, pragnął skorzystać z życia w taki sposób, jak robili to oni. W tym momencie natrafiamy na pojęcie kluczowe, kiedy rozpatruje się dzieje Johna Frusciante: narkotyki.
W międzyczasie Nowojorczyk zapragnął liźnięcia bardziej teoretycznej strony muzyki, ale sposób, w jaki przekazywano ją w Guitar Institute of Technology szybko go odtrącił. John odkrył, że wykłady nudzą go, a cała wiedza, jaką profesorowie starali się mu przekazać już od dawna jest mu znajoma. Frusciante od zawsze wolał uczyć się na dwa sposoby - samotnie szlifować tajniki gitarowej magii oraz podpatrywać tych, którzy póki co znali się na niej lepiej niż on sam. Kimś takim na pewno był Hillel Slovak.
"When you talk about something, you just ruin what youre talking about"
Stał się on idolem Johna, który od tamtego czasu - mówimy tutaj mniej więcej o roku 1985 - zaczął uczęszczać na każdy możliwy koncert Red Hot Chili Peppers. Urodzony wbrew pozorom nie na Słowacji, ale w Izraelu gitarzysta nie był jedynym powodem, dla którego Frusciante zwariował na punkcie powstałego w 1983 roku zespołu. Jak sam opisywał, na ich występach panowała niesamowita, niemal narkotyczna atmosfera, która udzielała się fanom, czującym się jak równi tym gościom grającym na scenie. John tak bardzo wsiąknął w twórczość RHCP, że w końcu "niby przypadkiem" zaczął wpadać a to na samego Slovaka, a to i na basistę zespołu - Fleę, którego szybko przekonał do swoich wspaniałych umiejętności.
Ta dwójka poznała się dzięki osobie D. H. Peligro, byłego wtedy perkusisty Dead Kennedys, a który upodobał sobie jammowanie z Frusciante'm i grywanie po różnych, małych klubach. Z czasem do tej współpracy dołączył właśnie energiczny Michael Peter Balzary. Między nim a Johnem szybko wytworzyła się niezwykła chemia i naturalnym było, że kiedy Slovak zmarł z powodu przedawkowania heroiny, Flea prawie natychmiast zaproponował zaangażowanie Frusciante (wcześniej próbowano jeszcze współpracy z DeWayne'm McKnightem, znanym z brania udziału w fantastycznej inicjatywie Parliament-Funkadelic).
Wiadomość o zaakceptowaniu kandydatury Johna przyniosła mu ogromną radość, świadkowie wspominają, że dosłownie skakał po ścianach, zostawiając wszędzie ślady swoich butów. W tamtym momencie młody wirtuoz miał kilka innych kierunków, w które mógł skierować swoją karierę, lecz wiadomość o możliwości brania udziału w funkcjonowaniu jednego z jego ulubionych zespołów sprawiła, że Frusciante liczył jedynie na to. Początkowo John nie czuł się jednak zbyt pewnie w repertuarze kapeli, gdyż zwyczajnie nie miał wcześniej zbyt dużo do czynienia z funkiem, praca z Fleą i studiowanie zagrywek Slovaka pomogły mu jednak osłuchać się z podstawowymi założeniami tego gatunku.
"Everything's very perfectly balanced; for all the horrible things in the world there's lots of good things"
Kilka tygodni po tym, jak zaczęto formować nowy skład Red Hot Chili Peppers, pożegnał się z nim Peligro, cierpiący wtedy na ekstremalnie zaawansowane uzależnienie od narkotyków, na jego miejsce przybył Will F... Chad Smith. W gronie z przyszłym jednym z najlepszych perkusistów w historii muzyki rockowej, grupa wzięła się za nagrywanie płyty, będącej czwartym elementem ich dyskografii, ale pierwszym, w pracy nad którym wziął udział Frusciante. Ten miał na tamten czas problemy z ustaleniem tonu swojej gitary, bo choć pałał chęcią dodania czegoś od siebie, pamiętając jednak, aby zadowalać fanów kompozycjami podobnymi do tych Slovaka, producent Michael Beinhorn wymagał od niego znacznie ostrzejszego, heavy-metalowego brzmienia.
Mimo to, "Mother's Milk" było pierwszym poważnym tworem, na którym można było zauważyć zdecydowanie nie brzmiące amerykańsko nazwisko Johna Frusciante i na pewno nie czuł on żadnego wstydu z tego powodu. Choć 45-minutowy krążek wciąż docierał do raczej ograniczonej liczby odbiorców, Frusciante wydostał RHCP z półki zarezerwowanej dla zespołów grających raczej nieskomplikowaną, nieelegancką muzykę w imię klasyfikowania ich już coraz częściej jako tych wykorzystujących coraz bardziej skomplikowane, instrumentalne kooperacje.
Teksty skupiały się jednak na tym, czego można było się spodziewać po grupie młodych chłopaków, dopiero co wkraczających w świat rock'n'rolla, a więc na hedonistycznym pragnieniu "przeżywaniu życia", ale także i wątku śmierci Slovaka. Przeważające są jednak na tej płycie okraszoną punkową prędkością radosne kompozycje z wyraźnie zaznaczonym basem i gitarą elektryczną, która chyba nigdy do tej pory nie odgrywała tak dużej roli w twórczości Chilis. I tutaj drobna ciekawostka, z której nie każdy zdaje sobie sprawę - riff, który dzięki Crazy Town - "Butterfly" męczył każdy teleodbiornik z przełomu lat 90/00, tak naprawdę pochodzi z piosenki "Pretty Little Ditty" RHCP, a za jego konstrukcją stoi nie kto inny, a John Frusciante.
"Life shouldn’t be a struggle. Life should be a flowing smooth thing"
Po spięciach z poprzednim producentem tym razem zdecydowano się na zaangażowanie Ricka Rubina (legenda, mająca na koncie pomaganie przy tworzeniu materiału od Metallicy, Slayera, Toma Petty'ego, Black Sabbath czy AC/DC) w pracę nad drugim albumem z Johnem na pokładzie i była to decyzja wyśmienita. To on podsunął członkom zespołu lokalizację, w której powinni nagrać swój nowy krążek, czyli starą willę na Hollywood Hills, przeładowaną marihuaną wraz z wprowadzeniem się do niej Flei i Frusciante. Najwidoczniej taki proces twórczy wyszedł im na zdrowie, bo po sesji pełnej wyalienowania zrodził się jeden z najlepszych albumów lat '90 - "Blood Sugar Sex Magik", wydany we wrześniu 1991 roku.
Okazał się on być ogromnym sukcesem, przekraczającym wszystkie wyobrażenia Smitha, Kiedisa, Frusciante i Flei, lądując choćby na trzeciej lokacie hitów Billboardu czy rozchodząc się po latach w nakładzie co najmniej trzynastu milionów kopii. Nieoczekiwanie, z kilku lubujących się w kosztowaniu jointów na tarasie swojego domu chłopaków, Chilis przemienili się w gwiazdy rocka, od których zaczęto wymagać grania licznych, niezwykle wyczerpujących koncertów. Najgorzej z tym wszystkim radził sobie Frusciante, który uważał, że to wszystko przyszło do nich zdecydowanie zbyt szybko, a także zwyczajnie rozczarował się tym, jak wygląda życie jego muzycznych idoli. Można sobie pomyśleć - cholera, facet miał coś nie po kolei w głowie, skoro odrzucał to, do czego tak długo dążył, ale jest to wyjaśnione przez powiedzenie "uważaj czego sobie życzysz, bo może się to spełnić".
John zwyczajnie miał złe wyobrażenie o tym, jak wygląda sukces na taką skalę i jego wszystkie dotychczasowe hasła zostały prędko spuszczone w toalecie. W rezultacie, Frusciante zapragnął robić wszystko na odwrót w stosunku do obrazu gwiazdy rocka - zaczął grywać plecami do tłumu, zamiast się z nim bawić, coraz mniej uwagi przykładał do swojej gry i notorycznie zdarzało mu się coś pomylić, aż w końcu uległ "głosom w jego głowie" i zdecydował się na podjęcie decyzji, której może żałować (nie z powodu późniejszego przebiegu jego kariery, ale prywatnego życia). W roku 1992 przekazał reszcie zespołu, że odchodzi, bo nie mógł nadążyć za kierunkiem, w którym zmierzali.
"I realized that I wanted to be a rock star, do drugs and get girls"
Najsmutniejsze jest jednak to, że na tamten moment pomysłem Frusciante na odnalezienie swojej własnej tożsamości były narkotyki, choć pewnie nie spodziewał się, że ta "rozrywka" zaangażuje go do takiego stopnia. Mimo tego, że już podczas tras koncertowych Red Hot Chili Peppers John zainteresował się bardziej konkretnym wejściem w używki (inspirował go do tego Flea), to właśnie okres po rozstaniu z formacją posunął go do sięgnięcia po coś mocniejszego. Odizolowany od świata Frusciante rozpoczął swoją "przygodę" z heroiną, która wkrótce zupełnie przejęła kontrolę nad jego życiem, kompletnie pozbawiając go na jakiś czas artystycznego spojrzenia na świat. Sam muzyk był zresztą przekonany, że już nigdy nie sięgnie po gitarę, a jego nowym sposobem utrzymywania siebie samego było malowanie obrazów.
Musimy jednak pamiętać, że pieniądze zarobione z tegoż fachu Frusciante nie miał zamiaru przeznaczyć na renowację swojego mieszkania, które zamienił w prawdziwą melinę (esencję "piękna" tego miejsca uchwycił przyjaciel muzyka, Johnny Depp, w krótkim dokumencie "Stuff"). Dodatkowe środki pozwalały mu na dalsze popadanie w agonalny stan narkotyzowania się, zabierający wszystko, czym Frusciante cieszył się w dotychczasowym życiu. Mimo tak fatalnych skutków, John przez długi czas utrzymywał, że jest dumny z bycia ćpunem, a używki przybliżają go do tego, aby poznać prawdziwe piękno kryjące się we wszechświecie i jednocześnie pozwalają trzymać się z dala od tego, co jest w nim brzydkie. Z czasem jednak sprzedaż malowideł przestała wystarczać, aby zaspokajać rosnące potrzeby (byłego) gitarzysty, postanowił on przypomnieć sobie o swoim fachu, wydając ósmego marca 1994 solowy album „Niandra Lades and Usually Just a T-Shirt”, będący idealnym odzwierciedleniem jego skrzywdzonej duszy.
Niezależnie od tego, że Fru wyglądał w momencie publikowania tamtego nagrania jak szkielet obklejony skórą, nie przeszkadzało mu to w wydawaniu oświadczeń, że jest w najlepszej formie życia, że za nic nie rzuciłby narkotyków, nawet gdyby mógł przejść przez swoje życie od nowa i zachęcony umiarkowanym sukcesem swojego albumu (raczej nie prasowym, bo potrafił tam zbierać potężne cięgi), zabrał się za produkcję drugiego. Znaczna część materiałów zamieszczonych na debiutanckim krążku solowym artysty pochodziła z czasów, kiedy ten był jeszcze członkiem Red Hot Chili Peppers, dlatego też na „Niandra Lades and Usually Just a T-Shirt” nie było póki co wyraźnych oznak pogarszającego się stanu zdrowia Johna Frusciante, inaczej jest już na „Smile from the Streets You Hold”, absolutnie nie rezygnującym z psychodelicznego, awangardowego podejścia, jakie gitarzysta prezentował w tamtych latach.
"Bi-sexuality and drugs were the two things in life that I related to rock 'n' roll"
Coraz częściej dawało się słyszeć kaszel Johna, przerywający piosenki, jego dramatyczne krzyki nigdy nie były zbyt czyste technicznie, teraz jednak zwyczajnie odpychały. Frusciante szybko zdał sobie sprawę, że nie jest to muzyka godna zwyczajnych półek sklepowych i ponoć sam zaczął wykupywać sporo jego egzemplarzy, koniec końców album został jednak wycofany ze sprzedaży. Niezależnie od tego, jak bardzo Frusciante starał się nie zgadzać z tym stwierdzeniem, narkotyki były dla niego brutalnie destrukcyjne, doprowadzając go do niemal zakończonej śmiercią infekcji ust, ale również pokrycia rąk strupami po nakłuciach czy zrujnowania jego uzębienia. Potrzeba było zdecydowanego leczenia albo szykowania płyty nagrobkowej dla 27-letniego gitarzysty, bo inaczej skończyłby jak wielu jego rówieśników.
Świat muzyki jest jednak wdzięczny za niewytłumaczalną przemianę, jaka zaszła w Johnie Frusciantem wraz z rozpoczęciem roku 1998. John, często przekonywujący w swoich wypowiedziach, jakoby narkotyki były w pewien sposób jedynie przyprawą do jego życia, postanowił udowodnić to, kończąc z heroiną metodą cold turkey, czyli z dnia na dzień. Co prawda borykał się on jeszcze przez pewien czas z ciągotami do kokainy i alkoholu, ale i tak był to ogromny krok w stronę trzeźwości. Następny wykonał po namowach Boba Forresta, wokalisty Thelonious Monster, udając się do kliniki odwykowej w Pasadenie, gdzie zdiagnozowano mu owe zakażenie, na które remedium było usunięcie wszystkich zębów i wstawienie protez. Wraz z tym zajęto się również jego doprowadzoną do okropnego stanu skórą na rękach, którą zastąpiono tą przeszczepioną.
Po zaledwie miesiącu pobytu, Frusciante opuścił szpital i zupełnie zrewolucjonizował swój styl życia. Autor, który pierwszą piosenkę na swoim debiutanckim, solowym krążku niemal zaczynał od „In your pussy I'm comin” stał się seksualnym abstynentem, przestał interesować się mediami, zaczął jadać w zupełnie inny sposób, stawiając jedynie na naturalne źródła pokarmu, odkrył jogę, no i przede wszystkim – kompletnie zerwał z substancjami, które zrujnowały jego dotychczasowe życie. Mimo tego, jak bolesna musiała być dla niego cała ta przemiana, Fru nie postrzega narkotykowych okresów jako „mrocznych”, jedynie jako czas, kiedy stał się prawdziwym sobą.
"When I first stopped doing drugs, the hardest thing was to get back to being able to function as a person"
W tym samym czasie z problemami borykali się Chilis, dla których – zdaniem Flei – ratunkiem mógł być tylko powrót Johna. Szczególnie pozytywnie na taki wariant nakręcała wieść o tym, że Frusciante stał się już wyłącznie muzykiem, wolnym od dotychczasowych problemów. Na propozycję powrotu do RHCP John zareagował w sposób, jaki można by było się po nim spodziewać – płaczem, dodając jeszcze, że nic nie uszczęśliwiłoby go bardziej. Powrót Fru do zespołu nie można było przystemplować lepiej niż nagraniem albumu, ale nikt chyba nie przypuszczał, że efekty współpracy po kilkuletniej rozłące będą aż tak niesamowite.
W roku 1999 Red Hot Chili Peppers wydali wszakże album „Californication”, przez wielu uznawany za ich magnum opus i nie ma w tym cienia przesady - jest on w końcu najlepiej sprzedającym się krążkiem w historii zespołu. Odpowiedzialne za taki stan rzeczy są w ogromnej mierze niezwykle nietypowe, hipnotyzujące, jak zwykle oszczędne, ale i pełne emocji kompozycje Johna Frusciante, ze szczególnym wyróżnieniem wyżej podpisanego dla „Scar Tissue”, „Otherside”, „Californication” oraz „Easily”. Ta płyta sprawiła, że John z jednego z najbardziej zapomnianych artystów rockowej sceny lat dziewięćdziesiątych z powrotem wskoczył do zestawienia wyjątkowo utalentowanych. Nastroje dominujące w głowie Frusciante kompletnie się zmieniły – był szczęśliwy z nagrywania z przyjaciółmi, z organizacji ich pracy, nie zapominał ciągle o komponowaniu własnych piosenek, będąc chyba świadomym, że druga przygoda z RHCP nie będzie trwała wiecznie.
Póki co jednak, efektem kolejnych posiedzeń w studio był opublikowany w roku 2002 album „By the Way”, z dominującymi numerami „Can’t Stop” i tytułowym „By the Way”, ja jednak zwracam uwagę na schowane gdzieś w cieniu wielkich hitów „Dosed”, „Venice Queen” i przede wszystkim „Don’t Forget Me”. Coraz bardziej na piosenkach Chilis dawał się usłyszeć rozbrzmiewający gdzieś w tle wspierający wokal Johna, który zyskał obeznanie w korzystaniu z własnych strun głosowych. Z kolei, dla równowagi, ósme CD Red Hot Chili Peppers często nazywano mało oryginalnym i zbyt komercyjnym. Jeżeli chodzi o styl gry na gitarze obiektu dzisiejszego artykułu, ten znacznie wyewoluował, koncentrując się na bardziej już skomplikowanych solówkach, ale wciąż niezwykle ekspresyjnych i tym razem dotkniętych również wieloma efektami (do użycia coraz częściej wchodził wah).
"Being addicted to heroin? I really value that period of time"
Frusciante nie zaniedbywał w tamtych czasach również innych pomysłów na swoją muzyczną kreację, czego efektem była epizodyczna aktywność zespołu Ataxia, założonego z Joe Lally’m z Fugazi oraz Joshem Klinghofferem, przyszłym następcą Fru w RHCP. Najpierw w 2001 roku pochodzący z Nowego Jorku muzyk wydał „To Record Only Water for Ten Days”, będący fazą przejściową między psychodelą z jego poprzednich dokonań a bardziej pozytywnymi nastrojami, dominującymi na późniejszych krążkach. Później, na początku 2004 roku wypuszczono czwarty element solowej historii Frusciante – „Shadow Collide with People”, zapełniony całą masą świetnych kawałków. Zmiana postawy Johna odcisnęła wyraźne piętno na jego twórczości, przez co komponowane utwory były już znacznie łatwiejsze w odbiorze, ale wciąż robiące ogromne wrażenie, wręcz wstrząsające odbiorcą. Frusciante naprawdę świetnie czuje się w roli głównego konstruktora skomplikowanych symfonii, łączących w sobie współpracę wielu instrumentów i jego solowa kariera jest na to dowodem.
Ostatnim elementem współpracy Fru z Red Hot Chili Peppers była płyta „Stadium Arcadium”, przez wielu uważana jako ta, na której gitara artysty była najbardziej wyeksponowana. Ciężko się z tym nie zgodzić, słuchając choćby fantastyczny utwór „Dani California”, będący właściwie oczekiwaniem na to, aż wreszcie zacznie się solówka Frusciante, będącego w tamtych czasach często porównywanym do Hendrixa. Po zakończeniu trasy koncertowej promującej ten krążek, Kiedis ogłosił, że na razie wstrzymują się oni z dalszą pracą, co jest efektem zmęczenia, towarzyszącego RHCP od skończenia pracy nad „Californication”. Po tym wydarzeniu z formacji ponownie odszedł Frusciante, tym razem jednak jako człowiek ustabilizowany i skoncentrowany na własnej karierze, czemu dał wyraz, wydając od momentu rozstania z RHCP trzy albumy (w tym fantastyczny, koncepcyjny „The Empyrean”).
Patrząc w dniu dzisiejszym na postać Johna Frusciante widzi się kogoś przypominającego artystycznego guru – brodatego, z niemal hipsterskimi okularami na oczach, pogrążonych gdzieś między eterycznymi bytami. Wystarczy podstawić sobie zdjęcie z czasów, kiedy – jak to uważał sam artysta – brał z życia to, co najlepsze (a już na pewno sądził, że to robi), by błyskawicznie przypomnieć sobie, jak wiele przeszedł ten człowiek. Zdaję sobie sprawę, że kontrowersyjne jest robienie bohatera z kogoś, kto mógł mieć wszystko, a zdecydował się na skoczenie w otchłań używek, z której przecież mało kto wychodzi cało, ale dla mnie jest on właśnie kimś takim. Inspirującym wzorem człowieka, który stanowi dowód na to, że przy odpowiednich staraniach wszystko można zmienić i z każdym żywiołem można walczyć na równych zasadach, jednocześnie tworząc coś tak pięknego, że aż pozbawiającego słów. Czy w Was ten artysta budzi podobne odczucia? Ciężko nie odnieść wrażenia, że w dużej mierze jest to również historia RHCP, więc czekam także na Wasze zdanie na temat tej kapeli. Myślicie, że drogi Flei, Kiedisa i Smitha zbiegną się jeszcze kiedyś z krętą ścieżką życia Johna Frusciante?