Gry których się wstydzimy - Tibia - Pilar - 8 lipca 2014

Gry, których się wstydzimy - Tibia

Na dzień dobry – prawdziwy kolos, miejska legenda, jeszcze kilka lat temu będąca żywym przykładem na to, jak szkodliwe potrafią być gry komputerowe dla młodej gawiedzi i jakie negatywne instynkty w niej wyzwalają. Nie powiem, że moja osoba dumnie się od tego dystansowała, a przygoda z Tibią była przelotna i już zdążyłem o niej zapomnieć. Skoro decyduję się pisać ten artykuł, oznacza to, że z tworem Cipsoftu mam wiele bogatych wspomnień. Czas więc chyba się nimi podzielić i pokrótce wyjaśnić, dlaczego wyjawiam informację o tym, że w Tibię grałem, dopiero wtedy, gdy towarzystwo jest po czwartym piwie.

Zacznijmy jednak od dawki historii – Tibia jest grą trochę tylko młodszą ode mnie, bowiem jej debiut datuje się na rok 1997, kiedy to po kilkunastu miesiącach pracy kilku niemieckich studentów informatyki postanowiło ożywić rynek sieciówek, wprowadzając tytuł poniekąd rewolucyjny. Początkowo nie cieszył się on jednak wielkim zainteresowaniem, twórcom nie przeszkadzało to w wydawaniu kolejnych aktualizacji i usprawnień. Pojawiły się więc profesje (rycerz, druid, paladyn i czarodziej), legendarne czary, wystukiwane na klawiaturze i wyświetlane na domyślnym czacie, poczta czy też depozyty. W Tibii gracz startował (i startuje) na obszarze zwanym Rookgaard, gdzie uczy się obsługi podstawowych mechanizmów, a który może opuścić dopiero po ukończeniu ósmego poziomu. W ramach ciekawostki powiem, że istnieje grupa masochistów, obierających za punkt honoru osiągnięcie jak największego poziomu korzystając tylko z obszaru samego „Rooka”, a nazywa się ich rookmasterami. Po opuszczeniu wyspy dla nowicjuszy mamy już zupełną dowolność w tym, co będziemy robić, możemy udać się do jednego z kilku różnorodnych miast, gdzie będą różnić się choćby potwory, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć. Podczas mojego dosyć długiego doświadczenia z Tibią cechowałem się słabością do Venore i kierowałem tam kroki bodajże każdej postaci.   

Macie więc obraz typowej gry MMORPG ze żmudnym wbijaniem kolejnych poziomów, wykonywaniem questów, poszukiwaniem jakichś skarbów, walką z innymi graczami i tak dalej. Pozostaje więc zadać pytanie – co sprawiło, że wokół Tibii zrobiło się tak głośno? Dlaczego przez długi czas cieszyła się ona tak negatywną renomą?

#SPOŁECZNOŚĆ

W obecnym, wirtualnym świecie co kilka lat rodzi się nowa epoka, do internetu dopuszczana jest kolejna fala młodzieży, która często koncentruje się wokół konkretnej produkcji. Dziś jest to niewątpliwie League of Legends, z serwerami wypełnionymi przez małych szkodników z piszczącym głosem, słownikiem pełnym samych wulgaryzmów i wyjątkowym talentem do zatruwania życia. Wcześniej swoje pięć minut miał legendarny Metin 2, w którego pocinali wszyscy młodzi adepci gier sieciowych, zaś jeszcze przed nim (lub równolegle) cały proces rozpoczęła właśnie Tibia. Gatunek „dziecka neo” czy jak kto woli „gimbusa” swoje korzenie zapuszczał właśnie w produkcji Cipsoftu (chociaż była to bardzo rozległa ewolucja, więc ktoś może się nie zgodzić), a że zjawisko użerania się  z kimś tak niedojrzałym, irytującym i nieodpowiedzialnym było wtedy prawdopodobnie dosyć świeże, nie ma co się dziwić, że obdarzeni większym ilorazem inteligencji internauci zdecydowali się na otwartą wojnę. Nie wiedzieli jeszcze, że z tą plagą wojny wygrać się nie da.

Czym objawiała się jadowitość społeczności zgromadzonej wokół Tibii? Do typowych zagrywek należał na przykład swego rodzaju przekręt, podczas którego przekonywano gracza do wyłożenia jakiegoś kosztownego przedmiotu w teoretycznie bezpieczne miejsce, do którego dostępu broniła sylwetka postaci i albo wciskanie kitu z użyciem skrótu klawiszowego, który w rezultacie wylogowywał nas z gry, albo przelogowanie się na drugą postać rzeczonego oszusta, umiejscowioną już tak, aby móc owy element wyposażenia zabrać. Brzmi bardzo naiwnie, ale biorąc pod uwagę, że w Tibię lubili grać ludzie nieświadomi kodeksu dżungli, jaki obowiązywał w grach sieciowych, tworzyło to błędne koło, w którym ci oszukiwani nie chcieli już więcej być frajerami i rozpoczynali własne łowy.

Popularne było również blokowanie komuś przejścia w miejscu, gdzie zostały wcześniej zebrane jakieś niebezpieczne stwory, zdolne do szybkiego rozprawienia się z takim biedakiem, na co cieszyli się ci blokujący – mogli przecież zaopiekować się „plecaczkiem”, jaki wypadał z umarlaka. Dołóżcie jeszcze niemal mafijne układy, przez które po zadarciu z niewłaściwymi ludźmi, znikąd pojawiali się wysokopoziomowi gracze (ich koledzy), zabijający nas w akcie zemsty czy dla samej zabawy. Zwroty w stylu „masz deada na mainie”, kiedy to podpadliśmy jakiemuś gołowąsowi podczas rozgrywki na Rookgaardzie, zdarzały się tak często, że już każdy przestał zwracać na nie uwagę.

#BOTY I PACC

Inną zmorą, skutecznie odtrącającą poważnych graczy od Tibii były (są?) boty. Te, niczym syreny w pradawnych legendach, kusiły zbłąkanych podróżników swoimi kształtami, które po przetłumaczeniu na język tibijski symbolizowały zwyczajnie odpoczynek od mozolnego zdobywania doświadczenia. Wystarczyło, że nastawiłeś bota na odpowiednie ustawienia, ten robił za Ciebie niemal wszystko, a Ty mogłeś zająć się innymi, bardziej pożytecznymi rzeczami. Nie przeszkadzał brak poczucia wypracowania jakichś efektów, oszukujący osobnicy chwalili się swoją wylevelowaną postacią niczym „kulturyści” z zamiłowaniem do syntholu. Co z tego, że sztuczne, co z tego, że niemoralne? Ważne, że jest. Inna sprawa, że nie raz takich delikwentów dotykała sprawiedliwość i zajmowali się nimi adminowie, będący jakby ucieleśnieniem tej drugiej natury syren, które poza pięknym głosem potrafią również pochwalić się szeregiem ostrych zębów, które zatopią w Tobie wtedy, kiedy tylko stracisz koncentrację. Takie sytuacje należały jednak w moich czasach do wyjątków, a „cwani” miłośnicy botów beztrosko chodzili na wolności.

Ułatwieniem w Tibii było (jest?) również Premium Account, czyli tak zwany PACC. Oczywiście, jest to mechanizm zaplanowany przez twórców, prawdopodobnie w dużej mierze utrzymujący serwery gry, zapewniający pensję pracownikom Cipsoftu i pozwalający na rozwój ich głównego produktu, lecz w oczach zawistnej (i zazwyczaj zwyczajnie nie mogącej sobie pozwolić na ów przywilej) części graczy było to nieakceptowalne pomaganie bardziej majętnym użytkownikom. Na co pozwalał PACC? Otwierał przed subskrybentami nowe tereny, znacznie mniej przeludnione niż te otwarte dla zwykłych zjadaczy chleba, co oznaczało, że można było tam expić ze znacznie lepszym rezultatem (więcej potworów przypadało na jedną osobę). Wprowadzał on również szereg zastrzeżonych zaklęć, ekskluzywne questy, możliwość zakupu domu czy założenia gildii. Model Premium Account został skonstruowany tak, aby nawet Ci najbardziej opierający się mu gracze, mogli kontynuować swoją przygodę z Tibią bez niego, ale ich postępy byłyby mało imponujące w porównaniu do rozwoju postaci, za którą uiszczono opłatę. Niezadowoleni konsumenci zaczęli więc psioczyć, ale wygląda na to, że Cipsoft nie ugiął się i sytuacja dalej wygląda tak samo. Może to i dobrze? Konieczność zapłacenia za coś bardzo jasno oddzielała (w dużej mierze) poważniejsze, bo operujące własnym majątkiem, osoby, od tych, które - z powodu młodego wieku - jeszcze go nie posiadły.


#MEDIA

„Kolega jest akurat knajtem to on, tego, no, wali z aksa, a ja jestem, yyy, druidem i walę z różdżki” – jeżeli ten cytat nigdy nie dotarł do Waszych uszu, należycie do zdecydowanej mniejszości w polskim internecie, bo oto symbol stanięcia w szranki polskich mediów, które na swoją ofiarę przechrzciły właśnie Tibię. Kilka lat temu, szczególnie TVN, postanowił przeprowadzić szlachetną kampanię otworzenia oczu na świat nieświadomym rodzicom, którzy to chowali w domu przyszłych psychopatów, recydywistów i buntowników. Co miałoby przemienić ich w takie monstra? Ano, Tibia właśnie. Dzieci pozbawione uwagi czy jakiegokolwiek zajęcia, z komputerem jako jedynym wybawicielem, na swój celownik brały często właśnie tę grę i doprowadzały swoje uzależnienie od niej do takiego stopnia, że ewentualne próby zakończenia ich wirtualnych przygód kończyły się napadami agresji. Pojawiła się więc między innymi legendarna historia o rzucaniu w mamę, która odłączyła synalkowi internet, krzesłem. Rodzicielski świat zaś, tak zatroskany o życie i zdrowie swoich pociech, trąbił na alarm, wskazując palcem w stronę tych szatańskich pięciu liter, jakoby to one były odpowiedzialne za wszelkie zło na tym świecie, przy czym my dobrze wiemy, że jego przyczyna leżała zupełnie gdzie indziej. Na miejscu Tibii mogło się pojawić (i pojawia) cokolwiek innego, jakikolwiek inny przedstawiciel sieciowych gier komputerowych, w których to nadzieję na zabarwienie swojego życia pokładają młodzi internauci, odtrąceni przez rodziców, pozbawieni ich jakiejkolwiek troski. Do obowiązków ojca czy matki należy organizowanie tak nieletnim i podatnym osobnikom jakichś rozrywek, dopóki nie uodpornią się na konsekwencje, jakie mogą nieść te odnajdywane w komputerze. Kiedy jednak było na to za późno, najłatwiej było znaleźć kozła ofiarnego, w jakimś biurze ktoś inteligentnie postanowił nominować do tej roli Tibię, zaczęło się więc publiczne biczowanie.


#GRAFIKA

Na koniec zostawiłem sobie niewątpliwie największą „bolączkę” tej produkcji, czyli grafikę. Kiedy Tibia startowała, jej styl wizualny prawdopodobnie nie odtrącał wielu osób; konkurencyjna Ultima Online wyglądała może niewiele lepiej, a produkcja Cipsoftu miała na siebie jakiś pomysł. Możecie uznać to za dosyć zabawne określenie, kiedy rzucicie okiem na screeny pochodzące z tej kultowej gry, ale Niemcy tak wymarzyli sobie obraz swojego tworu i konsekwentnie się tego trzymali. Zaczęły jednak mijać lata, świat podbijały skomplikowane silniki generujące grafikę w trzech wymiarach, a w Tibii nie zmieniało się niemalże nic. Raz na jakiś czas wchodził update, delikatnie zmieniający textury albo wprowadzający więcej barw, detali, lecz ewolucja na przestrzeni lat jest – na pierwszy rzut niewprawnego oka – mikroskopijna. Twórcom Tibii wszakże nigdy nie zależało, żeby swoją grę uczynić bezwzględnie piękną, dlatego szlifowali to, co wymyślili szesnaście lat temu. I skoro ludzie wciąż są skłonni za to płacić, przybywają nowi gracze, inni biją kolejne rekordy zdobywanych poziomów – można chyba uznać, że to ich spory sukces. Hejt wymierzony w grafikę tego tytułu jednak nie ustaje, co wydaje się dosyć zabawne w czasach, kiedy co drugi młodzik układa sześciany w Minecrafcie. No cóż, piękno jest widziane na wiele sposobów.

Mój stosunek do tej produkcji jest już znacznie dojrzalszy i poniekąd bardziej dwuznaczny, bowiem z jednej strony czuję tytułowy wstyd, kiedy myślę o tym, że w nią grałem. Tibia była przez pewien okres czasu ucieleśnieniem wszystkiego, co należało piętnować na rynku MMORPG i choć nie jestem w stanie dokładnie wyjmować z pamięci konkretnych wspomnień, wydaje mi się, że gdyby przeanalizować wszystkie godziny, jakie spędziłem w tym świecie pełnym pikseli, znalazłoby się sporo materiału na reportaż o sieciowych szumowinach. Choć do najgorszych czy nawet złych, brakowało mi sporo.

Z drugiej strony, sporo krytyki Tibia przyjęła na siebie niezasłużenie, bo jej projekt oraz pieczołowitość twórców w jego poszerzaniu, godny jest pochwały, a nie każdy spotkany w niej gracz to niepoważny jedenastolatek, który tylko psując innym wirtualne życie, może poczuć się kimś. Całe szczęście, że zachowali się w Tibii gracze, którzy niczym niezdobyty bastion, twardo stanęli na nogach i przetrwali cały „shitstorm”, jaki przyszło tej produkcji przyjąć i teraz jak gdyby nigdy nic, od czasu do czasu zalogują się do tibijskiego świata.

Jakie wspomnienia dotyczące tej kontrowersyjnej produkcji towarzyszą Wam, kiedy o niej pomyślicie? Czy Wy też możecie zrobić rachunek sumienia i powiedzieć, że nieco się tej Tibii wstydzicie? A może zupełnie przeciwnie – dalej aktywnie bierzecie udział w jej życiu, nic nie robiąc sobie z krytyki? Dajcie znać w komentarzach, tymczasem zapraszam Was do czytania reszty artykułów moich kolegów z zapoczątkowanego dzisiaj cyklu – "gry, których się wstydzimy".

Pilar
8 lipca 2014 - 15:50