Legendy Polskie Allegro pod względem muzycznym
Rozmawiamy z Malukah - artystką i kompozytorką uwielbianą przez graczy
Najlepsza muzyka w grach: The Elder Scrolls IV: Oblivion
Retro electro, czyli elektronika z VHS kontraatakuje!
365 dzień na Ziemi, czyli mój rok na Gameplay'u.
Jak wydawane są soundtracki z gier (dyskusja) - Słowo na niedzielę(44)
Muzycy w lockdownie byli płodni, sporo dobrego materiału pojawiło się przez ostatnie 1,5 roku. 2021 obfitował w nowości, ale żaden tegoroczny album nie wywalił mnie na orbitę, więc nie będzie tym razem "albumu roku", a będą "najlepsze albumy roku". Wybrałem 10 płyt spośród kilkudziesięciu przesłuchanych, a ich gatunkowa rozpiętość to wszystko między metalem, rockiem, elektroniką, alternatywą, popem i jazzem. Dla każdego coś będzie. Tak myślę. Zapraszam!
Kolejność ułożenia moich najlepszych albumów nie ma znaczenia. Oto TOP 10 2021!
Nie wiedziałem, że istnieją, że nagrywają. Nie byłem świadomy skromnej promocji, dopiero przypadkiem wyłapany między radiowymi reklamami singiel przykuł moją uwagę. A kto tu tak rapuje na tle głośnych gitar? Okazało się, że rapuje Abradab, a gitary, perkusję i elektroniczne zagrywki oferują muzycy Comy. Zespół nazywa się Kashell, ich debiutancki album również, a moją rolą jest zachęcić Was do rzucenia uchem w ich stronę.
10 utworów, trochę ponad 37 minut muzyki, a wszystko brzmi naprawdę niczego sobie. W popkulturze pewne motywy wracają po latach. W przypadku grupy Kashell mógłbym postawić na rapcore, rap-rock, trochę nu-metalu i nie byłoby to żadne nadużycie. Na szczęście panowie potrafią dobre wzorce przerobić na swoje i gotowe dzieło nie brzmi jak muzyczne ksero. Jest tu na tyle dużo charakteru, że po kilku przesłuchaniach całości mogę spokojnie stwierdzić, że jest to jedna z ciekawszych rodzimych płyt z pogranicza rocka.
Zabawna sprawa z tym Limp Bizkit. Przez pierwsze 6 lat kariery grupa wydała 4 albumy pełne hiciorów. Byli u szczytu sławy, rozpoznawalni przez wszystkich, nie tylko fanów nu-metalu, przy okazji zaś wielu uwielbiało ich nie lubić, czy wręcz nienawidzić. A bo popularni, a bo rap jest do dupy, a bo Fred Durst to burak w czapce, a bo piosenki słabe. Potem było niemal 8 lat przerwy (w 2005 wyszła świetna EPka The Unquestionable Truth) i pojawił się album Gold Cobra, robiący z grubsza to samo, ale w ciut nowocześniejsze formie. I wtedy zaczęła się karuzela, której finał w końcu poznaliśmy.
Od 2012 LB próbowali wydać album zatytułowany Stampede of the Disco Elephants, było kilka singli (gorszych i lepszych), były obietnice, ale nic z tego nie wyszło. Gitarzysta Wes Borland stwierdził że hamulcowym był sam Durst. Muzyka była gotowa, ale wokale ciągle nie były wystarczająco dobre. Minęła dekada i nagle Limp Bizkit stali się zespołem uzbrojonym w moc nostalgii. Nagle nie są już wcale tak obciachowi. Nagle mogą zdobywać uznanie publiki na festiwalach w USA. Nagle każdy najmniejszy news o nowej muzyce jest powielany przez wszystkie portale. No i nagle Limp Bizkit wydali nowy album. W ostatni dzień października, w Halloween, dostaliśmy Still Sucks. 12 premierowych utworów będących bardzo świadomą próbą skomentowania tego, czym LB było i jest.
Czekałem na drugi album tajemniczej grupy Sleep Token. Byłem wręcz niecierpliwy. A dlaczego? A bo od samego początku potrafili mnie zaciekawić, a potem - miejscami - zachwycić. Nie będę powtarzał własnych słów na temat tego, co to w ogóle jest ten Sleep Token i jak fajna była ich pierwsza płyta. Skupię się na albumie numer dwa, który ma zawsze trudniej, niż debiut. This Place Will Become Your Tomb to kolejne wydawnictwo, które swobodnie zaciera granice między gatunkami muzycznymi dostarczając emocjonalną bombę dla ludzi o różnych gustach.
Pierwsze skojarzenie, jakie budzi Sleep Token, to metal. Mroczny wizerunek, maski, internetowe komentarze o tym, jak to ten breakdown w tym czy tamtym utworze rozwalił komuś czachę. Jest w tym dużo prawdy, bo ST to miejscami jest metal. Ale dużo częściej to szeroko rozumiana alternatywa zawierająca takie elementy jak folk, rock, pop, trip-hop czy nawet jazz. Drugi album potwierdza to z wielką mocą. To nie jest płyta dla metalowców. To płyta dla osób słuchających albumów od początku do końca i lubiących czuć TO COŚ.
Znacie Halsey? Ja do niedawna nie znałem. Powierzchowne zbadanie tematu ujawnia młodą gwiazdę pop, którą kochają nastolatki. Potem okazuje się, że jest to ambitna dziewczyna, która stara się wychodzić poza schemat hiciorów rodem z Eski. A jeszcze później muzyczny świat obiega wiadomość, że czwarty album artystki zostanie wyprodukowany przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa, czyli rdzeń współczesnego Nine Inch Nails. I w tym momencie możecie wyświetlić sobie mem z Leonardo DiCaprio - you had my curiosity, but now you have my attention.
Na współczesnym mainstreamowym popie się nie znam, bo mnie on nie interesuje. Na NIN się znam. Więc nie jest tak, że "nie znam się, ale się wypowiem", ale recenzja płyty If I Can't Have Love I Want Power (swoją drogą, rewelacyjny tytuł!) będzie pisana z perspektywy gościa, co lubi gitary, hałas, warstwy instrumentów i elektroniczne smaczki. Czyli zabraknie tej drugiej połowy, która rozumie Top 40 Worldwide Hits na Spotify.
Młot pneumatyczny zamiast perkusji, robotycznie szarpane struny gitar, darcie japy i piękne, czyste wokale. Dziś to standard w niektórych okolicach ciężkiego grania, ale 30 lat temu wcale tak nie było. Fear Factory to zespół, który przecierał szlaki w przystępnym, industrialnym lomocie, potem trochę się zagubił, by ostatecznie dojechać do mety w dobrym stylu. A dlaczego "do mety". Bo Aggression Continuum to ostatni album takiego Fear Factory, jakie znamy i lubimy.
Oczywiście w recenzji płyty nie ma sensu przytaczać wszystkich informacji, bo to nie ma wielkiego wpływu na odbiór muzyki. Skrót jest taki - dziesiąty album FF powstał 4 lata temu, ale sądowa walka i kłótnie między członkami zespołu sprawiły, że niemal gotowe dzieło tak długo leżało na półce. Finał tej historii zaowocował odejściem wokalisty Burtona C. Bella z ekipy, a że to głównie jego głos dla wielu jest wyznacznikiem jakości muzyki FF, to zapowiadana kontynuacja projektu przez lidera i gitarzystę Dino Cazaresa brzmi jak coś z góry skazanego na porażkę. Zobaczymy za kilka lat, a póki co zanurzmy się w "kontinuum agresji".
Jeśli tak, jak ja, cenicie sobie wysokiej próby popowe śpiewanie zestawione z mocnym, momentami metalowym, instrumentarium, to trzeci album duńskiej grupy VOLA jest dla Was. Według Wikipedii VOLA gra metal progresywny, ale nie jestem pewien, czy kilka świetnych, ciężkich riffów od razu kwalifikuje ten typ muzyki bycia metalem. Ważne jest to, że płyta Witness jest po prostu dobra.
VOLA poznałem, gdy Spotify podrzucił mi fantastyczny singiel Smartfriend. Zacny gitarowy kop i ładne śpiewanie to połączenie, które podoba mi się niemal zawsze. Nadrobiłem dyskografię (dwa albumy i dwie EPki) i cierpliwie czekałem na album Witness. Doczekałem się i dostałem to, czego chciałem. 9 fajnych kompozycji trwających w klimacie, który mi tak przypasował.
Siedem lat temu wybuchowy duet Royal Blood szybko wskoczył na drabinę rockowej sławy, by w momencie premiery drugiego albumu stać się prawdziwymi gwiazdami rodem z UK. Teraz przyszedł czas na premierę albumu numer 3, który dla wielu artystów jest swego rodzaju testem - czy oni mają wciąż coś do powiedzenia, czy się rozwijają, czy nadal są ciekawi? Typhoons udziela trzykrotnej, pozytywnej odpowiedzi.
Po debiucie płyty How Did We Get So Dark?, która była prostą kontynuacją debiutu i dała fanom więcej tego samego - dobrego, brudnego, głośnego rocka, wokalista i basista Mike Kerr zatracił się w gwiazdorskim życiu na tyle, że musiał udać się na odwyk. Terapia okazała się sukcesem, a odmieniony muzyk pozwolił sobie na nagranie pierwszej płyty "w kolorze", co widać nie tylko na okładce, ale przede wszystkim słychać w muzyce. Nowe Royal Blood to laurka dla disco, ale taka opakowana w mocne brzmienie gitary basowej i łomoczącej perkusji. I jest dobra!
"Meh" było moją pierwszą reakcją na dziesiąty studyjny album Foo Fighters. Ale wiadomo, że pierwsze reakcje bywają zwodnicze, więc zanim człowiek siądzie do napisania recenzji, musi minąć trochę więcej czasu. Gdy gra się tak długo, jak Dave Grohl i jego koledzy, nie trzeba już niczego udowadniać i można z powodzeniem kserować kolejne albumy, by brzmiały tak samo. FF nigdy nie poszli szlakiem wytyczonym przez AC/DC, ale dla nie-fana odróżnienie, czy dana piosenka powstała w 1999 czy 2014 roku może być trudne. I oto wchodzi płyta Medicine at Midnight.
Płyta inna, pozytywna, wręcz wesoła i bardzo taneczna. Takie było założenie muzyków, które zostało trafnie przerobione na najkrótszy album w karierze zespołu. Zwodniczy pierwszy singiel - bardzo fajny, nieoczywisty, nieco posępny numer Shame Shame - wzbudził moje zainteresowanie, bo trochę odbiega od tradycyjnego sposobu reklamowania nowej płyty Foo Fighters. I jak się okazało, odbiega też od reszty płyty, która zabiera słuchaczy w inne rejony. Ale to nie do końca dobrze.
"Obyś żył w ciekawych czasach" mówi stare porzekadło. 2020 to ciekawy rok, bez dwóch zdań. Na polu muzyki oznaczał głównie odwołane koncerty (i ogromne strat w branży) oraz wzmożoną kreatywność muzyków wypływających z siebie kolejne single i albumy. Jak co roku zamierzam podsumować - subiektywne jak nie wiem! - mijające 12 miesięcy pod kątem najciekawszych muzycznych premier. Ale skoro rok był dziwny, to moje zestawienie też będzie inne niż poprzednimi razami.
Miałem problem z wybraniem tego jednego jedynego albumu roku. Nie dlatego, że wyszły same słabe płyty, ale dlatego, że żadna nie wyróżniła się na plus na tyle, by wyraźnie wyprzedziła pozostałe (choć gdybym absolutnie musiał wskazać zwycięzcę, byłby to albo Greg Puciato albo chłopaki z Bring Me The Horizon). Z tego powodu podzieliłem finalistów na 6 kategorii, a w każdej mogło znaleźć maksymalnie 5 albumów, a jeden został określony jako ten najlepszy. Kategorie są płynne i to, że jakiś zespół czy wykonawca wylądował tu, a nie tam, jest kwestią mojego widzimisię i nie oznacza, że nie pasowałby gdzie indziej. Więc miejcie otwartą głowę. Zapraszam!