W gablocie pełnej gwiazd czyli najlepsze rockowe supergrupy - Pilar - 19 sierpnia 2014

W gablocie pełnej gwiazd, czyli najlepsze rockowe supergrupy

Zanim przejdę do sedna dzisiejszego artykułu, a więc przybliżenia Wam sylwetek moich ulubionych rockowych supergrup, warto byłoby chyba najpierw wyjaśnić, czym takie formacje właściwie są. Można powiedzieć, że rodzą się one z przecięcia się w muzyce ścieżek artystów o ugruntowanej renomie, którzy są chętni do współpracy nad nowym materiałem. Problemem przy takich zebraniach gwiazd zazwyczaj staje się ich ego, bowiem każdy chciałby poprowadzić kapelę w swoim kierunku, wszyscy posiadają również charyzmę, normalnie pozwalającą na zdominowanie niemal jakiegokolwiek składu. Nie jednak tego, który wypełniony jest muzykami równie bezkompromisowymi.

Ten rodzaj artystycznego zjawiska można więc porównać do supernowy, najpierw błyszczącej oślepiającym płomieniem, by w chwilę później odejść w zapomnienie. Nie mniej jednak, w świecie muzyki funkcjonują supergrupy, gdzie członkowie potrafią się dogadać, zwłaszcza, że w dużej mierze traktowane są one raczej jako projekty poboczne, którymi nie idzie się znudzić przez ilość czasu, jaką się im poświęca. Możliwe, że teraz wydaje się to niezrozumiałe, lecz przy podaniu konkretnych przykładów zacznie to nabierać sensu. Zacznijmy więc.

#MAD SEASON

Zdecydowanie najmocniejsza, najbardziej powiązana ze mną emocjonalnie pozycja na liście, bowiem mówimy tutaj o zespole, przez kilka lat skupiającym dwóch z kilku moich absolutnie ulubionych muzyków: wokalistę Layne’a Staley’a, któremu poświęciłem niemal cały artykuł o Alice in Chains oraz gitarzystę zespołu Pearl Jam – Mike’a McCready’ego. Obydwaj panowie swoje pierwsze muzyczne sukcesy odnosili w Seattle, a przez fakt, jak ściśle współpracowała tam ze sobą scena grunge’owa (szczególnie tzw. Wielka Czwórka: Nirvana, Soundgarden, Pearl Jam i Alice in Chains) dochodziło do licznych kooperacji między artystami.

Działalność Layne’a Staley’a w Mad Season, odpowiadającego tam za śpiew oraz okazjonalnie gitarę rytmiczną, przypadała na okres rozbratu z AiC i jednocześnie czas, kiedy narkotyki zaczęły zbierać krwawe żniwo na jego zdrowiu. Przestały już być inspiracją do pisania piosenek, nie dawały mu żadnej siły, wręcz przeciwnie – zaczęły błyskawicznie ją z niego wysysać. Osłabiony Layne dalej był jednak jednym z najbardziej przekonywujących, szokujących skalą swojego głosu i po prostu chwytających za serce wokalistów na świecie, co doskonale uchwyciła jedyna zresztą płyta Mad Season – „Above”. Ta okazała się sporym sukcesem komercyjnym, promując się wcześniej za pomocą trzech singli – „River of Deceit”, „I Don’t Know Anything” i „Long Gone Day”. Na każdej z piosenek autorem tekstów był właśnie zmarły w 2004 roku wokalista Alice in Chains.

Równie mocnym filarem supergrupy z Seattle (nie jedynej jednak na tej liście) był wspomniany już Mike McCready, który na ideę rozkręcenia takiego projektu natknął się w szpitalu odwykowym w Minneapolis w roku 1994, kiedy to spotkał basistę Johna Bakera Saundersa, dla którego moment gry dla Mad Season był chyba najbardziej chwalebnym w całej muzycznej karierze, dopóki nie zmarł w 1999 po przegranej walce z – a jakże – nałogiem narkotykowym. To McCready odpowiadał za dosyć nietypowe brzmienie zespołu: łączył on hard-rocka z silnymi wpływami muzyki bluesowej, z dodatkiem rocka alternatywnego czy nawet jazzu. Panowie rzadko kiedy decydowali się na odpalenie „distortion” w swoich gitarach, bowiem można odnieść wrażenie, że cały projekt miał być odzwierciedleniem bardziej delikatnych zakątków ich dusz. Kwintesencją tej teorii będzie piosenka „Wake Up”, będąca przez pewien czas wręcz hipnotyzująco-usypiająca, kiedy jednak nasila się głos Layne’a nie sposób pozostać obojętnym.

Szansy na odrodzenie zespoły przekreśliła popularne wśród jego członków narkotykowe uzależnienie, wywierające w oczywisty sposób również mocny wpływ na ich muzykę. Wielka szkoda, że im się to nie udało, gdyż Mad Season jest dla mnie bardzo unikalną formacją, której stylu nikomu nie udało się powielić.

#TEMPLE OF THE DOG

Zostajemy jeszcze na moment na północnym-zachodzie Stanów Zjednoczonych, bo tam cztery lata przed sformowaniem Mad Season raczkował projekt niemal równie interesujący. Temple of the Dog miało być hołdem oddanym wokaliście Mother Love Bone – Andrew Woodowi, zmarłemu 19 marca 1990 roku z powodów, które myślę, że każdy z Was jest w stanie sobie dopowiedzieć. Zgromadzono więc pod dowództwem najbardziej doświadczonego Chrisa Cornella z Soundgarden połowę z pozostałych członków MLV: Stone’a Gossarda i Jeffa Amenta, stawiających wtedy pierwsze kroki w Pearl Jam, dokooptowano Eddiego Veddera, będącego jeszcze wtedy zupełnym świeżakiem w Seattle, Mike’a McCready’ego, perkusistę Matta Camerona i wielu innych, mniej fundamentalnych muzyków. To wszystko stworzyło podwaliny pod naprawdę porządny kawał grunge’u, wyraźnie jednak spokojniejszego niż to, do czego przyzwyczaiło nas choćby Soundgarden. Na nagraniach wybijał się charakterystyczny, bardzo zróżnicowany wokal Cornella, ale bez odzewu nie pozostawała również cała masa gwiazd na warstwie instrumentalnej.

Najbardziej rozpoznawalnym kawałkiem Temple of the Dog jest niewątpliwie „Hunger Strike”, do którego nagrano nawet teledysk, mnie szczególnie spodobało się choćby „Wooden Jesus” czy „Say Hello To Heaven”. W przyszłym roku mija dwadzieścia pięć lat od śmierci Wooda, nie uważacie, że miłą inicjatywą byłaby jednorazowa rewitalizacja „Świątyni Psa”?

#THEM CROOKED VULTURES

Zaprawdę ponurym środowiskiem jest Seattle, obdarowane co prawda fantastyczną obsadą muzyczną, ale jednocześnie z wiszącym gdzieś nad nim widmem narkotykowych śmierci. Całe więc szczęście, że już teraz będzie tylko pozytywniej – a to za sprawą Them Crooked Vultures, projektu utworzonego przez absolutne legendy: Dave’a Grohla z Nirvany i Foo Fighters, Josha Homme z Queens of the Stone Age czy Kyussa oraz basisty Led Zeppelin – Johna Paula Jonesa. Panowie zagrali pierwszy wspólny koncert 9 sierpnia 2009 roku w Chicago, by dziesięć dni później zaliczyć debiut w Europie. W tym samym roku Them Crooked Vultures udostępniło za darmo swój pierwszy i póki co jedyny krążek, o nazwie takiej samej, jak i ta zespołu.

Them Crooked Vultures” zawiera 16 piosenek, licząc te bonusowe, wśród których znajdują się takie hity jak „Nobody Loves Me and Neither Do I”, „Dead End Friends”, „Warsaw...” i w końcu moje ulubione „Elephants”. W tym ostatnim szczególne wrażenie robi zróżnicowane tempo utworu, główny riff wyjątkowo świdrujący w pamięci i to „złamanie”, kiedy Homme wchodzi z kilkoma świetnie brzmiącymi bendami. Cała płyta jest niezwykle świeża, nie da się jej tak naprawdę kategoryzować w ramach jakiegoś gatunku i nic dziwnego, że fani twórczości wszystkich trzech panów byli niezwykle podekscytowani na wieść, że drugi album jest bardziej niż pewny.

Szkoda tylko, że od dwóch lat nie ma na ten temat żadnych nowych wieści, od kiedy Dave Grohl obiecał nam powrót Them Crooked Vultures. Pozostaje tylko czekać i wypatrywać „Sępów” na horyzoncie.

#CREAM

Dumnie byłoby powiedzieć, że na koniec zostawiłem crème de la crème, ze wstydem przyznam jednak, że w większości twórczość założonej w 1966 brytyjskiej supergrupy jest mi obca. Nie znaczy to jednak, że na dźwięk nazwy „Cream” nie przychodzi mi do głowy kompletnie nic – znane mi są największe hity tej formacji i to z uwagi na nie oraz szacunek do historii muzyki, na którą zespół Claptona niewątpliwie miał ogromny wpływ, umieściłem tych trzech jegomościów tutaj. Poza wspomnianym panem Ericiem, na perkusji grał Ginger Baker, znany z późniejszej współpracy z Hawkwind (jeden z pierwszych, poważny zespołów Lemmy’ego) i Blind Faith, czyli kolejnej bluesowej supergrupy oraz Jack Bruce odpowiedzialny za bas oraz harmonijkę.

Razem, teraz już weterani, nagrali takie hity jak „Sunshine Of Your Love”, „White Room”, „I Feel Free” czy w końcu “Crossroads”, co było efektem ich zaledwie dwuletniej współpracy. Wystarczyło to jednak, aby osiągnąć status jednego z najbardziej wpływowych zespołów w kilkudziesięcioletniej historii muzyki rockowej, szczególnie przez fantastyczne występy grupy na żywo. Ostatnie z nich miały miejsce w 2005 roku po wieloletniej przerwie, kiedy trio zeszło się na serię czterech koncertów, które odbyły się w Royal Albert Hall w Londynie.

#BONUS

Niejako za pięć dwunasta, ale za sprawą mojego przyjaciela i jednocześnie jednego z muzycznych guru, natknąłem się na odstający pod pewnymi względami, ale wciąż utrzymujący się pod terminem „supergrupa” projekt, nazwany Me First and the Gimme Gimmes. Jest to zespół punkowy, a więc niekoniecznie odpowiadający moim codziennym upodobaniom muzycznym, jego pomysł na siebie spodobał mi się jednak do tego stopnia, że zwyczajnie nie mogłem go tutaj nie umieścić. Zastanawialiście się kiedyś, jak brzmiałoby „Stairway to Heaven”, „O Sole Mio” czy „Ain’t No Sunshine” w aranżacji punkowej? Nie? Pozwólcie, że panowie Fat Mike z zespołu NOFX, Spike Slawson z Swingin’ Utters, Chris Shiflett z Foo Fighters i dwójka z Lagwagon – Joey Cape i Dave Raun, rozwiążą dla Was tę łamigłówkę.

Mogłem pominąć na tej liście całkiem sporą listę równie interesujących muzycznych projektów, wynika to jednak po prostu z powodu mojej ich nieznajomości lub zwyczajnego braku sympatii. Będę jednak zaszczycony, jeśli podzielicie się ze mną swoimi typami w kategorii „ulubione rockowe supergrupy”, bo jestem pewien, że będą co najmniej tak interesujące, jak te moje. Zapraszam do nostalgicznego zanurzania się w historii rock'n'rolla co środę, tak jak to bywało drzewiej!

Pilar
19 sierpnia 2014 - 17:17